[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dobrze pochwaliła ją Babcia. Nie będziemy odlatywać za daleko.
Jeśli chcesz, żeby skręcił, musisz. . .
Tak, tak mruknęła Esk.
Zgięła palce, czymkolwiek się stały, a ptak przechylił się w bok i zawrócił.
Doskonale. Babcia była zdumiona. Jak to zrobiłaś?
Ja. . . nie wiem. Myślałam, że to oczywiste.
Hm. . .
35
Babcia delikatnie zbadała maleńki umysł orła, który nadal nie dostrzegł ich
obecności. Była pod wrażeniem, co naprawdę zdarzało Jej się rzadko.
Szybowały ponad górą, a Esk gorączkowo badała zmysły orła. Głos Bab-
ci brzęczał jednostajnie w jej świadomości, podając instrukcje, podpowiadając
i ostrzegając. Słuchała jednym uchem. Dlaczego nie może opanować umysłu or-
ła? Przecież nie zrobi mu krzywdy.
Wiedziała, jak się do tego zabrać. Prosta sprawa, jak pstryknięcie palcami
co, nawiasem mówiąc, nigdy jej się nie udało. Wtedy będzie przeżywać lot na-
prawdę, bez pośredników.
Mogłaby. . .
Przestań odezwała się spokojnie Babcia. Nie wyjdzie ci to na dobre.
Co?
Naprawdę sądzisz, moja mała, że jesteś pierwsza? Sądzisz, że my wszyst-
kie nie myślałyśmy, jakby to było cudownie żyć w innym ciele, dosiadać wiatru
albo oddychać wodą? I czy naprawdę wierzysz, że to takie proste?
Esk spojrzała na nią gniewnie.
I nie patrz tak na mnie. Jeszcze mi kiedyś podziękujesz. Nie zaczynaj ta-
kich zabaw, dopóki się nie nauczysz, o co chodzi. Zanim przejdziesz do sztuczek,
musisz wiedzieć, co robić, kiedy coś się nie uda. Nie próbuj biegać, póki nie na-
uczysz się chodzić.
Przecież czuję, jak się to robi, Babciu!
Może tak, a może i nie. Pożyczanie jest trudniejsze niż ci się wydaje, cho-
ciaż przyznaję, że masz talent. Na dzisiaj wystarczy. Sprowadz orła nad nas i po-
każę ci, jak się Wraca.
Orzeł machnął skrzydłami nad dwoma uśpionymi postaciami i Esk oczyma
duszy zobaczyła dwa otwarte przed nimi korytarze. Kształt umysłu Babci zniknął.
Teraz. . .
Babcia nie miała racji. Umysł orła prawie nie stawiał oporu i nie miał nawet
czasu na panikę. Esk przytrzymała go w uścisku własnego umysłu. Szarpał się
przez moment, a potem rozpłynął w niej.
Babcia otworzyła oczy i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak z chrapliwym wrza-
skiem tryumfu ptak pikuje na porośnięte trawą rumowisko, po czym odlatuje
wzdłuż zbocza. Przez chwilę widoczny był jeszcze jako czarny punkcik, potem
zniknął, pozostawiając tylko echo kolejnego krzyku.
Babcia przyjrzała się leżącej nieruchomo Esk. Dziewczynka była lekka, ale
droga do domu daleka i zbliżał się wieczór. Niech to. . . mruknęła bez szcze-
gólnej złości. Wstała, otrzepała się i stękając z wysiłku zarzuciła sobie na ramię
ciało Esk.
Wysoko w krystalicznym powietrzu wieczoru orzeł-Esk wzbijał się coraz wy-
żej, pijany czystą rozkoszą lotu.
36
Po drodze do domu Babcia spotkała głodnego niedzwiedzia. Grzbiet zaczynał
już jej dokuczać i nie miała nastroju do wysłuchiwania gniewnych powarkiwań.
Wymruczała pod nosem parę słów i niedzwiedz, ku swemu krótkotrwałemu zdu-
mieniu, zderzył się ciężko z drzewem i przez kilka godzin nie odzyskał świado-
mości.
* * *
W domu Babcia ułożyła ciało Esk w łóżku i rozpaliła ogień. Zapędziła kozy
do szopy i wydoiła je, po czym dokończyła wieczornych zajęć.
Sprawdziła, czy wszystkie okna są otwarte, a kiedy zaczęło się ściemniać,
ustawiła na parapecie zapaloną latarnię.
Babcia Weatherwax właściwie nigdy nie sypiała dłużej niż parę godzin. Obu-
dziła się o północy. Pokój nie zmienił się, chociaż latarnia miała już własny system
planetarny bardzo głupich ciem.
Kiedy przebudziła się znowu, świeca dawno już zgasła, a Esk wciąż spała
płytkim, nieprzerwanym snem Pożyczającego.
Wyprowadzając kozy na łąkę, czujnie obserwowała niebo.
Nadeszło południe, potem światło zaczęło wolno ściekać z nieba. Babcia bez
celu krążyła po kuchni. Od czasu do czasu gorączkowo rzucała się w wir do-
mowych prac. Stary brud został bezceremonialnie wydłubany ze szczelin między
kamieniami, kominek oskrobany z sadzy i zaszorowany niemal na śmierć, a gniaz-
do myszy grzecznie, choć nieodwołalnie, usunięte zza komody i wyniesione do
szopy.
Zaszło słońce.
Zwiatło świata Dysku jest stare, powolne i gęste. Z drzwi domku Babcia przy-
glądała się, jak spływa z gór, jak płynie złotymi rzekami po lesie. Tu i tam w za-
głębieniach formowało kałuże, póki nie wyblakło i nie zniknęło.
Nerwowo stukała palcami o framugę, mrucząc jakąś cichą, ponurą melodyjkę.
Przyszedł świt i domek był pusty, jeśli nie liczyć ciała Esk, cichego i nieru-
chomego na łóżku.
Kiedy złocisty blask płynął wolno przez Dysk niczym pierwsze fale powodzi
na równinach, orzeł zatoczył krąg i wzniósł się wyżej pod kopułą niebios. Uderzał
powietrze powolnymi, potężnymi machnięciami skrzydeł.
Pod Esk rozciągał się cały świat: wszystkie kontynenty, wszystkie wyspy,
wszystkie rzeki, a zwłaszcza ogromny pierścień Krawędziowego Oceanu.
Tu, w górze, nie było niczego. Nawet dzwięku.
Esk rozkoszowała się tym uczuciem, zmuszała słabnące mięśnie do większe-
go wysiłku. Ale coś było nie w porządku. Jej myśli zdawały się biegać w kół-
ko, wymykać się spod kontroli, rozpływać. Ból, uniesienie i znużenie opanowały
37
umysł, ale równocześnie wszystko inne rozsypywało się w proch. Wspomnienia
ulatywały na wietrze. Kiedy tylko chwytała się jakiejś myśli, ta parowała, nie po-
zostawiając po sobie nawet śladu.
Traciła fragmenty samej siebie i nie pamiętała, co traci. Wpadła w panikę.
Sięgnęła do tego, czego była pewna. . .
Jestem Esk, ukradłam ciało orła i poczucie wiatru w piórach, głód, obserwacja
nienieba w dok. . .
Spróbowała jeszcze raz.
Jestem Esk i poszukiwanie ścieżki wiatru, bal mięśni, cięcie powietrza, jego
chłód. . .
Jestem Esk wysoko ponad powietrzem-wilgotnym-mokrym-białym, ponad
wszystkim, niebo jest rzadkie. . .
Jestem. . . Jestem.
* * *
Babcia była w ogrodzie, między ulami. Poranny wietrzyk szarpał ją za spód-
nicę. Przechodziła od ula do ula i stukała w daszki. Potem, między zagonami
ogórecznika i mięty wyciągnęła przed siebie ramiona i zaśpiewała coś tonem
chwilami tak wysokim, że zwyczajny człowiek nic by nie usłyszał.
Lecz z uli rozległ się głośny szum i nagle w powietrzu zaroiły się ciężkie,
wielkookie, brzęczące nisko kształty trutni. Zatoczyły krąg nad jej głową, dodając
swoje basowe bzyczenie do jej pieśni.
A potem zniknęły, wzniosły się w światło nad polaną i odleciały ponad drze-
wami.
Dobrze wiadomo a przynajmniej wiadomo czarownicom że wszystkie
kolonie pszczół są jedynie częściami stworzenia zwanego Rojem, podobnie jak
pojedyncze pszczoły są złożonymi komórkami jazni ula. Babcia nieczęsto łączyła
swój umysł z pszczelim, po części dlatego, że myśli owadów to dziwaczne, obce
wrażenia o posmaku cyny. Przede wszystkim jednak z powodu swych podejrzeń,
że Rój jest o wiele bardziej inteligentny niż ona.
Wiedziała, że trutnie szybko dotrą do kolonii dzikich pszczół w głębokim
lesie, a po kilku godzinach każdy skrawek każdej górskiej łąki znajdzie się pod
baczną obserwacją. Teraz mogła już tylko czekać.
W południe trutnie wróciły, a Babcia w ostrych, kwaśnych myślach jazni ula
zobaczyła, że nigdzie nie ma ani śladu Esk.
Wróciła do chłodnego wnętrza domku i usiadła w fotelu, wpatrując się
w otwarte drzwi.
Wiedziała, jaki powinien być jej następny krok. Sama myśl o tym budziła
w niej obrzydzenie. Przystawiła jednak krótką drabinę, wspięła się na dach szopy
i z kryjówki pod strzechą wyciągnęła laskę.
38
Była lodowata. Para unosiła się znad powierzchni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]