[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spodziewał ogona. - Musimy zacząć od państwa. Nazywają się państwo Samuel i Remi Fargo i są
z La Jolla w Kalifornii.
- Wiedzieliśmy to - zapewniła Remi.
- A wiedzieli państwo, że lokalna policja też wie? Działają według wytycznych rządu.
Polecono im luzną inwigilację; kiedy państwo wychodzą z hotelu, kiedy wracają i tak dalej.
Uważają, że państwo szukają tutaj starożytnych skarbów. To prawda? Są państwo
poszukiwaczami skarbów?
- Jesteśmy amatorami, którzy interesują się historią -wyjaśnił Sam. - Dokonaliśmy kilku
wartościowych odkryć archeologicznych pod powierzchnią morza i na lądzie. Większość z
najważniejszych znalezisk zrobiono z drewna lub brązu albo z żelaza i są one skarbami, bo
mówią nam różne rzeczy o przeszłości. Owszem, część znalezionych przez nas artefaktów to
złoto i klejnoty. Ale uważanie nas za zwykłych poszukiwaczy skarbów to uproszczenie.
- Nigdy nie splądrowaliśmy żadnego odkrytego przez nas miejsca, jak zrobiliby to zwykli
poszukiwacze skarbów -dodała Remi. - Zgłaszamy jego lokalizację władzom kraju, w którym jest
położone. Dostajemy pozwolenie na kopanie i ujawniamy, co znajdujemy. W większości krajów
władze są właścicielami tego, co wydobywamy.
- Podobno stali się państwo bardzo bogaci - powiedział Tibor. - To kłamstwo?
Remi się uśmiechnęła.
- Nie kłamstwo. Nieporozumienie. Sam jest inżynierem. Kilka łat temu wynalazł pewne
urządzenie. To argonowy skaner laserowy używany do identyfikacji mieszanek metali i stopów
na odległość. Wzięliśmy największy kredyt, jakiego mógł nam udzielić bank, i założyliśmy
firmę, żeby produkować i sprzedawać skanery Gdyby nam się nie powiodło, bylibyśmy w
długach do końca życia. Ale interes kwitł. Tylko my dostarczaliśmy skanery na rynek. Większe
firmy zaczęły nas pytać, czy nie chcielibyśmy sprzedać naszej. Kiedy dostaliśmy dobrą ofertę,
sprzedaliśmy ją. To wszystko działo się, zanim w ogóle zaczęliśmy szukać dawnych tajemnic.
- Więc po prostu mają państwo dużo szczęścia - stwierdził Tibor.
Sam skinął głową.
- Jak dotąd. I chciałbym, żeby tak było dalej. Może powinniśmy porozmawiać z policją,
skoro są podejrzliwi wobec nas.
- Lepiej nie - odradził Tibor. - Jeszcze się państwem nie interesują, więc niech tak zostanie.
- Więc tamci czterej mężczyzni w czarnym samochodzie to nie policjanci?
- Nie. To ludzie Arpada Bako.
- Kto to jest?
- Moja słaba znajomość państwa języka nie wystarczy, żeby go opisać. Mogę powiedzieć, że
to chciwy, zły człowiek. Ale to nie wszystko. Jest złodziejem. Zwinią, psem, szczurem, wężem i
karaluchem! - Tibor przeszedł na węgierski, wygłosił jeszcze zdanie czy dwa, po czym zamilkł.
- Nie brzmi to dobrze - zauważyła Remi. - On jest całym zoo.
- Przepraszam - odrzekł Tibor. - Nienawidzę go. Nienawidziłem go, zanim się urodziłem, a
potem nauczyłem się nienawidzić go jeszcze bardziej.
- Może nam pan powiedzieć o nim coś, co zrozumiemy? - spytała Remi. - Z czego on żyje?
- Odziedziczył rodzinne firmy. Największa jest fabryka leków. Farmaceutyków, rozumieją
państwo? Robią tabletki, szczepionki i tak dalej.
- Rozumiemy.
- To duże przedsiębiorstwo. Zdaniem takich ludzi jak ja stało się takie duże, bo sprzedawało
leki tym, których jedyną chorobą jest potrzeba brania leków.
- Wspomniał pan, że nienawidził go pan, zanim się pan urodził - wtrącił Sam. - Co to
znaczy?
- Jego rodzina i moja były po przeciwnych stronach przez setki lat. Jego była przeciwko
powstaniu tysiąc osiemset czterdziestego ósmego roku i doprowadziła do aresztowania członków
mojej rodziny za zdradę. W czasie drugiej wojny światowej jego krewni stali się nazistami, żeby
móc konfiskować ziemię i firmy. Donieśli na brata mojego dziadka, żeby go torturowano i
rozstrzelano, bo miał małe gospodarstwo rolne, które Bakowie chcieli zagarnąć. Następne
pokolenie Baków zostało komunistami, żeby mieć przywileje, które wykorzystywali do
działalności na czarnym rynku. Kiedy tamten rząd upadł, przekupili ludzi u władzy, żeby im
pozwolili przejąć kontrolę nad tą fabryką leków. Ilekroć świat przewraca się do góry nogami,
jakiś Bako kończy na szczycie i wchodzi innym na głowy. Arpad jest najgorszym z najgorszych.
Był w samochodzie, kiedy jego kierowca potrącił mojego drugiego syna, jadąc z szybkością
ponad stu kilometrów na godzinę. Bako zmyślił historyjkę, że mój syn był kieszonkowcem,
okradł kogoś i wbiegł na jezdnię na ślepo. Pięciu jego ludzi to potwierdziło.
- Nienawidzi go pan dość, żeby zaryzykować uniemożliwienie mu zdobycia czegoś, na czym
mu zależy? - spytał Sam. - Może ukarać go?
-Ja? Tibor? Wykorzystałbym taką okazję.
- Nasz bliski przyjaciel, niemiecki archeolog, został porwany wczoraj w Berlinie. Dokonał
pewnego odkrycia niedaleko stąd i pojechał do Berlina, żeby zbadać to, co znalazł, bo się bał.
Widywał tamtych czterech mężczyzn w czarnym samochodzie. Zledzili go.
- Rozumiem - powiedział Tibor. - Bako to jeden z tych, co to twierdzą, że są w linii prostej
potomkami Attyli, wodza Hunów. Kilka lat temu grupa tych ludzi wystąpiła do rządu o oficjalne
uznanie ich za mniejszość narodową. Z chciwości.
- Z chciwości? - powtórzyła Remi. - Nie nadążam.
- Chodzi o grobowiec. Bako chce go znalezć i przywłaszczyć sobie.
- Grobowiec Attyli, wodza Hunów? - zapytała. - Nie wróżę mu szczęścia. To jeden z
najbardziej znanych i nigdy nieodnalezionych grobowców. Za krewnego Czyngis-chana też się
podaje?
- Jeszcze nie.
Odwróciła się do Sama.
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?
- A co ktokolwiek może zrobić? - spytał Tibor. - Bako ma nie tylko pieniądze. Ma swoją
własną małą armię ochroniarzy, którzy go strzegą, domy, fabryki. Nie ulega wątpliwości, że
posunąłby się do zabójstwa, żeby ktoś inny nie znalazł grobowca, lub że porwałby kogoś, gdyby
uważał, że ten ktoś wie coś, co on mógłby wykorzystać.
- Nie zamierzamy stać bezczynnie z boku - oświadczył cicho Sam.
- Co państwo zrobią?
- Znajdziemy naszego przyjaciela i uwolnimy go - odparła Remi.
Tibor milczał przez chwilę.
- Naprawdę?
- Tak - odrzekł Sam. - Wezwał nas, bo uznał, że może potrzebować pomocy. Miał rację.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]