[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z innej planety, jednej z tych, które widniały na ich planszy do gry.
- Cześć - przywitała się, wyciągając kartkę. - Mam na imię Monica. W piątek wieczorem robię
imprezę. Jesteście zaproszeni. I możecie powiedzieć kumplom.
Jeden z nich wziął kartkę. Inny mu ją wyrwał, przeczytał i powiedział:
- Super. Serio?
- Serio.
- A możemy jeszcze parę osób zaprosić?
- Ile tylko chcecie.
Claire poszła na zajęcia.
- Claire Danvers?
To były ostatnie zajęcia. Claire drgnęła i uniosła wzrok znad zeszytu. Profesor zwykle nie sprawdzał
listy. Wydawało się, że jest mu obojętne, kto przychodzi na jego wykład. Czasami nie pojawiał się
prawie nikt. Dzisiaj było dziesięć osób. Przychodzenie można było sobie darować, bo profesor Jak-
Mu-Tam wykładał ze slajdów w PowerPoincie, punkt po punkcie, a zaraz po wykładzie udostępniał tę
prezentację na swojej stronie internetowej. Nic dziwnego, że ludzie się zrywali.
Uniosła rękę, zastanawiając się, co się właściwie dzieje. Z poczuciem winy przypomniała sobie o
zaproszeniu na imprezę Moniki Brygady Komputerowców, ale nie, przecież tego nie mogli wykryć aż
tak szybko. A poza tym kogo poza Monica to obchodziło?
Profesor - siwy, znużony i znudzony - patrzył na nią przez chwilę, jakby jej nie poznawał, a potem
powiedział:
- Jesteś proszona do administracji, gabinet 317. Idz od razu.
- Ale... - Claire chciała zapytać, o co chodzi, ale on już o niej zapomniał i wrócił do swojego
PowerPointa. Wcisnęła książki do plecaka, znów się zastanowiła, czego mogą od niej chcieć, i wyszła
z sali bez większego żalu.
W budynku, w którym mieściła się administracja, była dokładnie trzy razy - raz, żeby się
zarejestrować, drugi raz, żeby złożyć dokumenty potrzebne do wyprowadzenia się z kampusu,
I trzeci raz, chcąc z uczelni zrezygnować. Budynek wyglądał jak każdy budynek administracyjny na
każdej uczelni brudny i funkcjonalny, pełen zmęczonych, zrzędliwych pracowników i biurek, na
których piętrzyły się segregatory z papierami. Minęła biuro dziekana na parterze i weszła na piętro.
Było tam spokojniej, ale i tak wielu ludzi rozmawiało, stukało w klawiaturę komputerów, szumiały
drukarki.
Na drugim piętrze było tak cicho, że dałoby się słyszeć czyjś szept. Claire ruszyła korytarzem. Nie
słyszała nawet żadnych odgłosów zza okien, chociaż widziała ludzi spacerujących i rozmawiających
pod budynkiem i samochody wolno jadące ulicą. Pokój numer 317 znajdował się na końcu korytarza,
na którym wszystkie wypolerowane drewniane drzwi były pozamykane.
Zapukała do pokoju numer 317 i pomyślała, że chyba słyszy, jak ktoś mówi: Proszę", więc
przekręciła gałkę drzwi i weszła... W mrok. W całkowitą aksamitną ciemność, w której natychmiast
straciła orientację. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i już nie mogła ich znalezć. Przesuwała dłonią po
czymś, co wydawało się gładką ścianą.
Gdzieś za nią zabłysło jakieś światełko i obejrzała się za siebie. Zobaczyła płomyk zapałki, a potem
knot świecy zajmujący się ogniem. W jego blasku twarz Amelie jaśniała jak idealna kość słoniowa.
Wiekowa wampirzyca wyglądała tak samo jak poprzednio: chłodna, wyniosła, blada, z jasnymi
włosami uczesanymi w elegancki kok, którego nie udałoby się upiąć bez pomocy służby. Miała na
sobie biały jedwabny kostium, a jej cera była bez zarzutu. Claire nie umiałaby powiedzieć, czy miała
makijaż. W niemal kompletnej ciemności jej oczy były dziwne... Zwietliste, nie całkiem ludzkie i
bardzo piękne.
- Przyjmij przeprosiny za to przedstawienie - powiedziała Amelie i uśmiechnęła się do niej. To
był bardzo sympatyczny uśmiech. Mama Claire bardzo lubiła film Hitchcocka Okno na podwórze, i
teraz Claire uderzyła myśl, że gdyby Grace Kelly skończyła jako wampirzyca, dokładnie tak by
wyglądała. Zimna jak lód i perfekcyjna. - Nie zawracaj sobie głowy szukaniem drzwi.
Zniknęły, dopóki sobie nie zażyczę, żeby się znów pojawiły.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]