[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i specjalnie tresowanych psów, pracujących dopóty, dopóki ten, kto się zgubił, nie zostanie odnaleziony.
A może ja sama jakoś się uratuję - pomyślała. - Znajdę chatę traperską, wejdę do niej przez okno, jeśli
drzwi będą zamknięte, i oczywiście nikogo w środku nie zastanę, ale będzie tam telefon...
Oczami wyobrazni Trisha już widziała się w chacie jakiegoś trapera, nieużywanej od jesieni, oczami
wyobrazni widziała kraciastą ceratę, narzuconą niedbale na meble, i niedzwiedzią skórę na podłodze. Czuła zapach
kurzu i popiołu z węglowej kuchni, ten jej sen na jawie był tak przekonujący, że czuła nawet zapach dawno parzonej
kawy! Chata była pusta, lecz wyposażona w telefon, staroświecki, z ciężką słuchawką, którą podnosiło się do ucha
obiema dłońmi, ale działający. Słyszała nawet, jak mówi do słuchawki: Halo? Mama? Tu Trisha. Właściwie to nie
wiem, gdzie jestem, ale niemi sienie...
Wyobrażona, nieistniejąca chata i wyobrażony, nieistniejący telefon zaprzątnęły ją tak bardzo, że omal nie
wpadła do strumyka wypływającego z lasu i spadającego po niskim, kamienistym zboczu, w ostatniej chwili złapała
się gałęzi brzozy i zapatrzyła w strumyk z uśmiechem na ustach. Dzień miała gówniany, nie da się ukryć, iż był to
dzień gówniany, ale szczęście chyba już się do niej uśmiechnęło, więc czapki z głów, panie i panowie! Podeszła do
krawędzi urwiska. Strumyk spadał z niego, tu i ówdzie trafiając na co większe głazy i pieniąc się na nich;
w słoneczne popołudnie w pianie widziałaby zapewne tęcze. Zbocze po jego obu stronach wydawało się śliskie,
zdradzieckie, pełne luznych, wilgotnych kamieni, mimo wszystko jednak krzaki rosły tu dość gęsto. Gdyby zdarzyło
się jej poślizgnąć, chwyciłaby się po prostu któregoś z nich, tak jak przedtem chwyciła się pnia brzozy.
- Woda prowadzi do ludzi - powiedziała głośno i zaczęła schodzić po zboczu.
Schodziła bokiem, drobnymi kroczkami, prawym brzegiem strumyka, z początku szło jej niezle, mimo iż
zbocze okazało się w rzeczywistości bardziej strome, niż mogło się to wydawać z góry, a kamienie usuwały się spod
nóg przy każdym kroku. Niesiony na ramionach plecak, o którym niemal zapomniała, ujawnił teraz swe istnienie,
przypominając ciężkie, choć bezwładne dziecko w nosiłkach; ilekroć się przesuwał, musiała machać rękami, by
utrzymać równowagę. Mimo to wszystko nadal wydawało jej się w porządku -i bardzo dobrze, ponieważ kiedy
przystanęła w połowie drogi z dolną, prawą stopą wciśniętą między luzne kamienie, zdała sobie sprawę, że wrócić na
górę już nie zdoła. Na dobre czy na złe, musiała zejść w dolinę.
Ruszyła przed siebie, w trzech czwartych drogi owad, wielki owad, a nie muszka i nie komar, uderzył ją
w twarz, i była to osa, bez wątpienia osa. Zamachnęła się na nią z krzykiem, plecak przekrzywił się gwałtownie
i nagle nie sposób już było mówić o utrzymaniu równowagi. Upadła, ramieniem uderzyła w skaliste zbocze, aż
szczęknęły jej zęby, i zaczęła się po nim ślizgać.
- Kurka wodna! - krzyknęła, kurczowo chwytając się, czego tylko się dało. Zdołała uchwycić garść kamieni,
które spadały wraz z nią, poczuła nagły ból, kiedy ostry odłamek kwarcu przeciął jej dłoń. Trafiła na krzak, którego
nie obroniły przed nią absurdalnie płytkie korzenie. Trafiła na coś stopą, prawa noga wygięła się boleśnie i Trisha
nagle wzleciała w powietrze, wykonując niezaplanowane salto, choć miała wrażenie, że to świat kręci się wokół niej.
Upadła na plecy i zsuwała się dalej, szeroko rozstawiając nogi i wymachując ramionami, krzycząc z bólu,
strachu i zaskoczenia. Płaszcz przeciwdeszczowy i podkoszulek podwinęły się jej aż na łopatki, ostre kamienie
wyrywały kawałki skóry z pleców. Próbowała hamować stopami, lewa trafiła w głębiej wbity w ziemię kamień, co
obróciło ją w prawo. Trisha natychmiast zaczęła się toczyć, brzuch, plecy, brzuch, plecak to wbijał się jej w ramiona,
to podrywał ją w powietrze. Niebo jakimś cudem znalazło się w dole, nieznośny ostry piarg w górze, potem
zamieniły się miejscami, zmiana partnera w tańcu, wszyscy zmieniamy partnerów.
Ostatnie dziesięć metrów Trisha zjechała na lewym boku, z wyciągniętym lewym ramieniem i twarzą skrytą
w zgięciu łokcia. Coś uderzyło ją wystarczająco mocno, by nabić jej siniaki na tym boku, i nagle, nim w ogóle
zdążyła spojrzeć nad ramieniem, poczuła świdrujący ból tuż nad lewą kością policzkową. Krzyknęła i poderwała się
na kolana, instynktownie uderzając i miażdżąc to coś, czyli oczywiście kolejną osę, która zdołała jednak użądlić ją
po raz drugi, a kiedy Trisha otworzyła oczy, ujrzała osy wszędzie dookoła, żółtobrązowe potwory o zwisających,
ciężkich odwłokach, obrzydliwe, tłuste fabryki jadu.
Ześlizgnęła się wprost na martwe drzewo u stóp zbocza, jakieś siedem metrów od wesołego strumyka,
w miejscu, gdzie z jego pnia wyrastały najniższe gałęzie, dokładnie na poziomie oczu dziewczynki dziewięcioletniej,
ale wysokiej jak na swój wiek, wisiało szare gniazdo. Wściekłe osy pełzały po nim, a inne wylatywały z otworu
u góry.
Kolejna osa użądliła Trishę w szyję po prawej, tuż pod daszkiem czapki, następna w prawe ramię nad
łokciem. Wrzeszcząc, w ślepej panice, dziewczynka rzuciła się do ucieczki. Poczuła przeszywający ból w karku i na
plecach, nisko, tuz nad paskiem dżinsów, pod podwiniętą koszulą i między strzępami podartego płaszcza
przeciwdeszczowego. Biegła w kierunku strumienia bezmyślnie, bez planu, bez żadnego zamiaru, nie widziała tam
po prostu żadnych większych przeszkód. Zmigała między kępami krzaków, a kiedy się zagęściły, przedzierała się
przez nie, tratując je. Ciężko dysząc, zatrzymała się wreszcie nad brzegiem strumienia; zapłakana i przerażona,
obejrzała się przez ramię. Osy znikły,
ale nim im uciekła, zdołały przecież dokonać dzieła zniszczenia. Lewe oko, blisko którego użądliła ją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]