[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prawdziwie płonący i prawdziwie parzący ogień: Michała Karnego.
Poszliśmy się powiesić z rozpaczy powiedział leśniczy z uśmiechem.
Nie. Poszliśmy się rzucić do kanału z rozpaczy powiedział Michał Kątny z
uśmiechem i tuż zaraz natychmiast potem, kiedy wypowiedział te słowa, uśmiech
zniknął z
jego twarzy na dwie, trzy sekundy, i zanim powrócił mu na twarz, Michał Kątny
uniósł trochę
w górę wzrok i popatrzył przezroczyście swoimi jasnoniebieskimi dymnymi
mglistymi
oczami ponad głową leśniczego, i ja poczułem mój dziwny ból: kłucie włosów w
głowę, bo
zobaczyłem to, co widziałem, to, w co wierzyłem, że widzę, to, że Michał Kątny
popatrzył w
dal na samego siebie, jak oto stoi na brzegu tego kanału, do którego chwilę
potem się rzucił.
No, ale jakoś żeśmy się nie utopili, jak widać powiedział leśniczy z
uśmiechem.
Ano, jak widać, jakoś nie powiedział Michał Kątny znowu z uśmiechem na
Strona 112
Stachura Siekierezada
twarzy. Ale woda taka zimna była jak ze studni u Babci Oleńki. Chodzmy, panie
leśniczy,
bo we wsi pójdą panu spać.
Podziękowaliśmy pięknie pani domu za piękny poczęstunek, cmoknęliśmy elegancko
w rękę, rzuciliśmy do kuchni dobranoc Grażynce, która odrabiała lekcje z psem
Kaza
nem u nogi, i poszliśmy.
Tego wieczoru na kwaterze niewiele rozmawialiśmy. Nie mogłem zapomnieć o tym,
co Michał Kątny powiedział podczas tej niby zabawy z leśniczym. Byłem prawie
pewien,
że jest to sama czysta czarna prawda. Oczywiście nie mogłem go o to zapytać.
Oczywiście on
tam u leśniczego mówił to tylko do siebie. Sam sobie mówił prawdę, jeśli to była
prawda, a
dla nas to miała być zabawa. Nam nawet jakoś nie wolno było sobie pomyśleć, że
to jest
może coś innego i oczywiście, ani leśniczy, ani jego żona, nic sobie innego nie
pomyśleli, ja
tylko dojrzałem tę możliwość, że oto człowiek z uśmiechem na ustach,
dostarczając także
innym uśmiechu na usta, wbija sobie powoli w serce nóż.
Nazajutrz, w poniedziałek, ach, te dni, rozhulała się straszliwa zawieja. Tak,
jakby
Górale przywiezli ją ze sobą z gór. Albo raczej za sobą. Jakby zawieja pędziła
za nimi, za
pociągiem, którym zjeżdżali z gór, a potem sunęli długo po równinie, potem za
autobusem,
do którego się przesiedli i tu dopiero ich dopadła, w Bobrowicach, gdzie się
zatrzymali.
Górale przyjechali wcześnie rano, a zamieć dotarła na miejsce gdzieś przed
jedenastą w
południe z pięciogodzinnym prawie, do przybycia Górali, opóznieniem. Ale za to
jaka
zawierucha! Zaczął padać śnieg, a porywisty zwariowany wielostronny, jakiś taki
kołowy
wiatr robił z nim w powietrzu, co chciał. Rzucał nim, miotał, szastał, zawijał,
wywijał
zupełnie tak, jak dymem ognisk na zrębie. Na ziemi biała ponowa szybko grubiała,
choć
wydawało się, że śnieg nie może dosięgnąć ziemi, bo nie pozwala mu na to wiatr.
Już miał
upaść śnieg na ziemię, kiedy ostry podmuch wynosił go znowu do góry i w bok i
tak dalej, i
znowu już miał upaść śnieg na ziemię przyciągany słynną siłą ciążenia i znowu
podmuch mu
na to nie pozwalał. Ale jakoś jednak śnieg dosięgał ziemi, bo ponowa grubiała w
oczach. A w
powietrzu gęsto było, gęsto jak sześć razy sześć trzydzieści sześć, tłumnie,
szumnie i
niesamowicie ruchliwie. Tak było, jakby to nie padał śnieg, tylko tak, że oto
naocznie
pokazały się niewidzialne dotychczas atomy powietrza, unaoczniły się,
uwidoczniły się i
demonstrują przed przerażonym światem, ile ich i na co stać. Niesamowita
bumstarara
odbywała się w powietrzu.
Stałem przy oknie w kwaterze i patrzyłem na to, co się dzieje na świecie.
Wróciłem
przed chwilą od leśniczego z wypłatą w dwóch kieszeniach, tysiąc dwieście
złotych w
samych dwudziestkach, i teraz patrzyłem przez okno, paląc papierosa. Michała
Kątnego nie
było. Nie wiem, gdzie poszedł. Dzisiaj jeszcze miał wolne. Na trzebież mieli iść
dopiero
jutro. Peresada, młody Batiuk, Selpka, Wasyluk, Nikodem, Tomala, siedmiu dzisiaj
Strona 113
Stachura Siekierezada
przybyłych Górali i Michał Kątny. Towarzystwo liczne i prześliczne. Zabraknie
mnie w nim.
Jutro raniutko, jeszcze zanim bractwo się zbierze u leśniczego, który poprowadzi
ich na
miejsce, ja już będę czekał na autobus na placyku przed sklepem, przy słupie,
wokół którego
zwykło kręcić się jak planety wokół słońca tych pięcioro białych gęsi. Na gęsi
będzie jeszcze
za skoro i to ja będę może krążył wokół słupa z zimna lub z niecierpliwości, że
pekaes nie
nadjeżdża. Albo będę stał, udając spokój. Michał Kątny będzie stał przy mnie.
Będziemy
palić papierosy, nic nie mówiąc albo niewiele, jakieś półsłowa, bo co można
mówić? Nie wie,
skąd jestem, ani ja wiem o nim, nie powiedzieliśmy sobie nic z tych rzeczy,
żadnej wymiany
ewentualnych w miarę stałych adresów, uznaliśmy, że tak ma być, kto wie, czy to
dobrze, czy
zle, i kiedy jutro rano ja wsiądę do pekaesu, a on zostanie na placyku, to:
kiedy znowu się
zobaczymy? Zwiat jest wielki, nasza kraina niemała i można długie lata po niej
krążyć i nie
spotkać tego czy tej, przy spotkaniu których serce pięknie by zabiło, a głos.,
przy zawołaniu
hej! pięknie by się załamał.
Stałem przy oknie, patrząc na białą kurzawę, co za szybą i w pewnej chwili
poczułem,
jak przestaję istnieć, jak niknę z obrazu świata, nie żebym wyskakiwał za jego
kuliste,
elipsoidalne ramy, ale niknę tu, w ramach tego świata, tak jakbym się coraz
zmniejszał i
zmniejszał, i robił się malutki, coraz malutki, przez chwilkę uchwyciłem to, że
jestem
wielkości jednego z płatków śniegu, co za oknem, i tak jakbym się nawet zobaczył
tam w
kurzawie, przeleciał taki jeden płatek przed szybą, to ja byłem, na pewno, a
potem puf! , i
już mnie nie było, nigdzie, ani tu, ani gdziekolwiek indziej. Nie byłem już ani
rodzajem
męskim, ani żeńskim, ani nijakim. Nie byłem. Nie. Krótko. Nic.
Jak długo to trwało, nie wiem. Ni byłem, ni czułem przecież. Musiałem zacząć
czuć,
kiedy zacząłem być. Kiedy zacząłem się znowu stawać. Znowu uchwyciłem ten
moment,
kiedy jestem wielkości śniegowego płatka i znowu zobaczyłem się za szybą w
zamieci, taki
jeden płatek przeleciał przed szybą w odwrotnym niż przedtem kierunku, to byłem
ja. I potem
stawałem się coraz większy, rosłem, aż urosłem, aż wyrosłem przy oknie w
kwaterze u Babci
Oleńki, wieś Bobrowice, gromada Hopla, nadleśnictwo Sława. A kiedy już się
stałem
całkowicie taki, jaki jestem, wtedy stałem się natychmiast jedną wielką górą
miłości do
Gałązki Jabłoni, tym, czym jestem i będę, zawsze i teraz absolutnie służy tobie
emanuel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]