[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nych stworzeń.
Z początku sądziła, że historia o leczeniu bydlęcej choroby też należała do
przejawów szaleństwa. Jej gość nie zachowywał się jak znachorzy przynoszący
zaklęcia, mikstury i maści. Gdy jednak odpoczął kilka dni, spytał o imiona go-
spodarzy z wioski i wyruszył w drogę, kuśtykając w starych butach Brena. Na ten
widok ścisnęło jej się serce.
Wrócił wieczorem, kulejąc jeszcze mocniej, bo oczywiście San natychmiast
wyprowadził go na Długie Pola, gdzie pasły się jego krowy. Wprawdzie były
w wiosce konie hodował je Olcha lecz wierzchowców dosiadali wyłącznie
pastuchowie. Dar podała gościowi miskę gorącej wody i czysty ręcznik do wytar-
cia obolałych stóp. Zaproponowała mu kąpiel. Razem nagrzali wody i napełnili
starą wannę. Potem wyszła do swego pokoju. Kiedy wróciła, wszystko było już
uprzątnięte. Ręczniki wisiały przy ogniu. Nigdy nie znała mężczyzny, który po-
trafiłby tak zadbać o siebie. Kto mógłby oczekiwać tego po bogaczu? Z pewnością
w domu miał służbę, nie sprawiał jednak więcej kłopotu niż kot. Sam prał sobie
ubranie, a nawet pościel. Przekonała się o tym pewnego słonecznego dnia, gdy
wywiesił uprane rzeczy.
Nie musisz tego robić, panie. Dorzucę twoje rzeczy do moich.
Nie ma potrzeby odparł z roztargnieniem, jakby sam nie do końca wie-
dział, co mówi. Potem jednak dodał: Bardzo ciężko pracujesz.
A kto nie pracuje? Lubię robić ser. To ciekawe zajęcie. Jestem silna. Boję
się tylko starości, gdy nie zdołam już dzwignąć wiader i form. Zademonstro-
wała mu krągłe, muskularne ramię, zaciskając dłoń w pięść i uśmiechając się sze-
roko. Niezłe jak na pięćdziesięciolatkę dodała. Czuła się niemądrze, prze-
chwalając się przed nim. Była jednak dumna ze swych mocnych ramion i niespo-
żytych sił.
Niech ci się wiedzie powiedział z powagą.
125
Zwietnie potrafił obchodzić się z krowami. Gdy był na miejscu, a ona potrze-
bowała pomocy, zastępował Owoca i, jak powiedziała ze śmiechem swej przyja-
ciółce, Płowej, radził sobie z krowami sprytniej niż stary pies Brena.
On do nich mówi i przysięgłabym, że rozumieją jego słowa. A jałówka łazi
za nim jak szczeniak.
Cokolwiek czynił z krowami na pastwiskach, gospodarze szanowali go coraz
bardziej. Oczywiście, gotowi byli chwycić się wszystkiego. Połowa stada Sana
padła. Olcha nie chciał mówić, jaką część pogłowia stracił. Wszędzie wokół leża-
ły krowie trupy. Gdyby nie chłód na moczarach, powietrze cuchnęłoby zgnilizną.
Zwykła woda nie nadawała się do picia; trzeba było gotować ją co najmniej go-
dzinę. Dobra woda pozostała tylko w dwóch studniach jednej w mleczarni
i drugiej, od której wieś wzięła swe miano.
Pewnego ranka na podwórze przybył jeden z pastuchów Olchy. Jechał konno,
za sobą prowadził osiodłaną mulicę.
Mości Olcha kazał powtórzyć, by pan Otak jej dosiadł. Na wschodnie pola
jest daleko oznajmił.
Jej gość wyszedł z domu. Poranek był jasny, mgiełka spowijała moczary po-
łyskującym woalem. Andanden wznosił się w górze potężna sylwetka na tle
północnego nieba.
Znachor nie odezwał się do pastucha. Ruszył wprost do muliczki, córki wiel-
kiej oślicy Sana i białego ogiera Olchy. Była młoda, srokata, z przewagą bieli.
Miała śliczny pysk. Mówił coś do niej, szepcząc do wielkiego, delikatnego ucha.
Często tak z nimi rozmawia rzekł pastuch.
W jego głosie dało się wyczuć rozbawienie, ale i pogardę. Był jednym z kom-
panów Owoca z gospody, w sumie jednak przyzwoitym młodzieńcem jak na pa-
stucha.
A czy leczy krowy? spytała.
No, nie potrafi natychmiast ich uzdrowić. Zwykle jednak udaje mu się
pomóc, jeśli nie zaczęła się kołowacizna. A te, które nie zachorowały, podobno
unikną zarazy. Toteż nasz pan wysyła go na pastwiska, by zajął się wszystkimi
zwierzętami. Dla wielu jest już za pózno.
Znachor sprawdził uprząż, poluzował jakiś rzemień i niezgrabnie wspiął się na
siodło. Muliczka odwróciła długi, kremowo-biały pysk i pięknymi oczami spoj-
rzała na jezdzca, on zaś uśmiechnął się. Dar nigdy dotąd nie widziała, by się
uśmiechał.
Ruszamy? spytał pastucha, który odjechał bez słowa, machając gospo-
dyni na pożegnanie.
Muliczka stąpała szybko, płynnie. Białe plamy na skórze połyskiwały w po-
rannym świetle. Dar pomyślała, że patrzy za znachorem jak za księciem, kimś
z baśni i legend. Sylwetki jezdzców brodzących w jasnej mgle nad ciemnym brą-
zem zimowych pól rozpłynęły się w świetle i znikły.
126
* * *
Praca na pastwiskach była bardzo ciężka.
A kto nie pracuje? spytała niedawno Emer, pokazując mu swe krągłe,
silne ramiona i twarde, czerwone dłonie.
Gospodarz, Olcha, oczekiwał, że Irioth zostanie na łąkach, póki nie dotknie
każdego zwierzęcia z Wielkich Stad. Przysłał mu do pomocy dwóch pastuchów.
Rozbili prymitywne obozowisko: jedna derka i namiot osłaniały przed deszczem.
Na moczarach trudno było o drwa; ogień podsycali gałązkami krzaków i suchym
sitowiem. Płomień wystarczył ledwo, by zagotować wodę, człowiek nie mógł się
przy nim ogrzać.
Pasterze starali się zgonić krowy w pobliże obozowiska, by znachor nie musiał
podjeżdżać kolejno do każdego zwierzęcia pasącego się na suchych, zamarznię-
tych łąkach. Wciąż się wściekali, bo stada nie udawało się długo utrzymać w jed-
nym miejscu. Ich brak cierpliwości ogromnie Iriotha dziwił. Traktowali zwierzęta
jak rzeczy, niczym flisacy spławiający drewno rzeką. Polegali wyłącznie na swej
sile.
Dla niego także brakło im cierpliwości. Stale go poganiali, by szybciej koń-
czył robotę. Nie mieli też cierpliwości dla siebie i dla swego życia. Rozmawiali
wyłącznie o tym, jak zabawią się w mieście Oraby po wypłacie. Wysłuchał wielu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]