[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to, jakiej są narodowości. Szczególnie polubił jednak Phila Stevensa i Ann Bradley, którzy
regularnie odwiedzali jego wioskę udzielając ludziom pomocy lekarskiej.
Byli też inni Amerykanie, którzy nazywali jego naród żółtkami i gardzili nim, lecz
zdawał sobie sprawę, że często motywem takiego postępowania był zwykły strach.
Phil i Ann należeli w oczach Sanga do dobrych Amerykanów. Byli odważni,
dowodziły tego ich cotygodniowe wizyty w wiosce, a przede wszystkim starali się zrozumieć
Wietnamczyków. Próbowali się nauczyć strzępków języka, który dla większości ich rodaków
pozostawał niezrozumiały.
Sang z boku przyglądał się dwóm rzędom ludzi ustawionych w kolejce do dwóch
stolików, które przed chwilą rozłożyli Amerykanie. Rozmawiali z każdym. Od czasu do czasu
prosili Sanga o pomoc w tłumaczeniu.
Zagrzmiało.
Sang miał nadzieję, że nie zacznie padać, a nawet gdyby, będą mogli kontynuować to,
co rozpoczęli w jego domu, największym we wsi.
Po chwili zjawił się konwój, złożony z czterech pojazdów. Z przodu jechał samochód
transportowy, osłaniany trzema wozami bojowymi. Ann i Phil podnieśli na chwilę wzrok,
lecz nie przerwali pracy.
Niepokój Sanga wzbudziła postać nieznajomego rowerzysty, który zjawił się, nie
wiadomo skąd.
Hines jechał z przodu w jeepie dowódcy rozglądając się bacznie dookoła, z palcem na
spuście karabinu. Bonham siedział z tyłu. Nie odzywał się do sierżanta od czasu postoju i ani
na chwilę nie rozchmurzył twarzy. Hinesa wcale to nie obchodziło. Nadszedł czas, żeby
odpowiednimi kanałami zablokować Bonhama, nim ten przez swą lekkomyślność spowoduje
śmierć jakiegoś człowieka, lub nim jakiś chłopak rozwali go z zemsty.
Uwaga Hinesa powędrowała teraz w stronę rowerzysty, oddalonego od nich nie więcej
niż kilkadziesiąt metrów. Poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach.
- Zatrzymaj się - powiedział cicho do Hogartha.
Kierowca nacisnął hamulec, zaś rozzłoszczony Bonham natychmiast wrzasnął:
- Dlaczego stajemy?
Hines pokazał dłonią.
- Rowerzysta.
- I co z tego?
- Wygląda podejrzanie.
- Co się panu śni, do jasnej cholery? - krzyknął Bonham. - Ruszaj! Ja tu rozkazuję. Co
jest z tym rowerzystą? - zapytał.
Hogarth nie przyspieszał. Czekał z oczyma utkwionymi w Hinesa.
- Co on tu robi? Skąd się tu wziął? Znam ten kraj, w Sajgonie pełno jest rowerów, ale
tutaj - nie. Zatrzymaj się! - krzyknął do Hogartha.
- Masz słuchać moich rozkazów - wrzasnął Bonham. - Ruszaj!
Hogarth jakby nie słyszał.
- Ma zamiar nas zaatakować.
- Jesteś szalony! - rzucił Bonham.
Rowerzysta był już obok nich. Sięgnął pod ubrania, którymi przykryty był bagażnik i
wyciągnął granat. Zębami odbezpieczył go i wrzucił do jeepa.
Hines widział wszystko. Znalazł jeszcze czas, by warknąć przez ramię:
- Niech cię piekło pochłonie, Bonham!
W tej samej chwili wyskoczył z auta. Ręką zamortyzował upadek, przewrócił się na
bok dobywając karabin.
- Co to jest? - zapytał Ky, odkładając na bok lornetkę. - Jakieś komplikacje?
- Nie - odparł Khong. - Lekarze amerykańscy chyba z bazy w Lai Khe, przyjechali tu
z lekarstwami.
Oczy Ky zabłysły.
- Wietkong zapłaci nam za nie, ile będziemy chcieli.
- Prawda - przyznał Khong. - Lepiej nie mogło nam się udać. Spojrzał na drogę, którą
przybył samochód.
- Co się stało? - spytał ponownie Ky.
- Spózniają się, ale zawsze przyjeżdżają. Nie będziemy musieli długo czekać.
Zabieram się.
Khong podszedł do zardzewiałego, pogiętego roweru opartego o pień drzewa. Z
przodu, przy kierownicy, miał umieszczony bagażnik, którego jedyną zawartość stanowić
mogło pozwijane ubranie, lecz pod jego osłoną Khong ukrył granat i mały, amerykański
karabin. Podał lornetkę Ky i zarzucił rower na ramię.
- Każ chłopcom zająć pozycje - powiedział. - Jak tylko konwój pokaże się w wiosce,
jadę tam i zaczynamy.
- Będziemy gotowi. - Ky oblizał usta.
Khong odwrócił się i poszedł w dół ścieżki, która wyprowadzić go miała na drogę o
kilkaset metrów od wioski. Nie uszedł daleko, gdy huk nadlatującego helikoptera sprawił, że
razem ze swymi ludzmi musiał poszukać schronienia. Udało im się, a ułamek sekundy pózniej
przeleciała nisko nad nimi maszyna, dotykając prawie czubków drzew.
Khong i jego ludzie ostrożnie wyszli z ukrycia, gdy huk ucichł. Szef bandy pomachał
do swych ludzi z zadowoleniem. Czuł, jak puls mu przyspieszył w oczekiwaniu tego, co
miało nastąpić.
Niedługo nadjedzie konwój i zacznie się masakra.
Gdzieś w oddali złowieszczo zagrzmiało.
11
Dziewczynka bardzo starała się być dzielna. Zamknęła mocno oczy, a choć usta co chwilę
wyginały się w podkówkę, dzielnie wyprostowała rękę w stronę Ann. Drugą ręką trzymała się
matki, która szeptem dodawała jej odwagi.
Ann spojrzała przed siebie i zauważyła rowerzystę w tej samej chwili, gdy konwój
wjeżdżał do wioski. Thi Sang wyszedł przed nich, prawdopodobnie chcąc sprawdzić, skąd
wziął się rowerzysta. Zaczęła na nowo bandażować ramię dziewczynki.
W tym momencie cichy, spokojny dzień w Hoa Phu przerodził się w najczarniejszy
nocny koszmar. Ann usłyszała dziwnie przytłumiony odgłos wybuchu, szybko podniosła
głowę i ujrzała, jak prowadzący jeep zboczył z drogi uderzając w pobliską chatę.
- Cholera! - syknął Phil.
Jakiś mężczyzna - czarnoskóry sierżant podnosił się z ziemi i przygotowywał karabin
do strzału. Wrzaski atakujących wypełniły wioskę, po czym ustąpiły miejsca odgłosom AK-
47 dochodzącym ze wszystkich stron. Samochody zasypane zostały pociskami. Amerykańscy
żołnierze ginęli, nim zdołali odpowiedzieć ogniem. Sierżant dostał serię w brzuch, która
praktycznie rozerwała mu ciało na strzępy.
Wraz ze Stevensem padli na ziemię. Po chwili zza jednej z chat wyszedł mężczyzna,
który przedtem jechał na rowerze. Teraz uzbrojony był we własny karabin. Ann dobrze
wiedziała, co zamierza zrobić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]