[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Maria przestaje śpiewać. Czeka. Wypogodziło się zupełnie. Burza się oddaliła. Świt będzie
piękny. Różowy. Rodrigo Paestra nie chce żyć. Piosenka nie zmieniła w niczym jego kształtu.
Tego kształtu, który stał się coraz mniej podobny do czegokolwiek innego poza nim. Kształtu
miękkiego, długiego, takiego, jaki musi mieć człowiek, z drobną głową na końcu, tą nagłą
krągłością wyrosłą z masy całego ciała. Człowiek.
Maria skarży się długo w pustą noc. To chyba sen. Kształt nie poruszył się wcale. To chyba
sen, że się nie poruszył, skoro to na pewno Rodrigo Paestra. Maria użala się na swój los wobec
niego.
Miasto staje się abstrakcyjne jak więzienie. Zboże już nie pachnie. Zbyt wiele napadało.
Zbyt już późno. Nie może przecież mówić mu o nocy. No to o czym, o czym?
— Błagam, ach, błagam pana, Rodrigo Paestra.
Wydałaby go za łyk koniaku, po który przecież nie schodzi. Ale może można jeszcze coś
zrobić, Rodrigo Paestra. Rodrigo Paestra, za dwie godziny wstanie dzień.
Mówi teraz słowa, które już nic nie znaczą. Jak trudno do niego dotrzeć. Woła go jeszcze,
przyzywa tę zwierzęcość bólu.
— Hej tam, hej tam!
Bez końca, ale ciepło, serdecznie, jak do zwierzęcia. Coraz głośniej. Zamknęła za sobą
drzwi na balkon. Ktoś tam chrząknął, coś mruknął przez sen, potem zasnął.
Wracają policjanci. Oto i oni. Ci pewnie świeżo dołączyli, nie są jeszcze zmęczeni,
rozmawiają. Rozmawiają głośniej niż poprzedni. Posiłki na ranne polowanie na człowieka.
Spodziewano się w hotelu ich przybycia. Mówią o pogodzie. Maria widzi ich, wychylona przez
poręcz balkonu. Jeden z nich podnosi oczy, patrzy na niebo, nie widzi Marii i mówi, że burza
już się chyba zupełnie przesiliła. Daleko, na placu, zabłysło światło. Ciężarówka, która
przywiozła posiłki? Czy jakiś bar, na powrót otwarty z powodu zbrodni w miasteczku, po to by
policjanci mieli gdzie wypić i posilić się przed porannym obstawieniem miasta? W hotelu
mówiono o trzydziestu policjantach, którzy mieli wzmocnić miejscowy posterunek. Krople
deszczu wolno spływają z mokrych włosów Marii, zlanej całej potem. Patrol przeszedł.
— Hej tam, no! — woła Maria, jak by na zwierzę.
Księżyc chowa się za chmurę, ale deszcz nie będzie już padać.
Nie odpowiedział. Jest kwadrans po pierwszej. Nie może go teraz dostrzec, póki chmura
przesuwa się po niebie. Ale niebo wkrótce się odkrywa. Nie padało. Ukazuje się jego sylwetka
koło komina, nieruchoma, niewzruszona, jak by tu miała stać przez wieki.
— Głupi pan jest! — krzyczy Maria.
Nikt nie przebudził się w mieście. Nic się nie stało. Ciemny kształt pozostał niewzruszony,
opatulony w swą głupotę. W hotelu nikt się nie ruszył. Ale w oknie domu sąsiadującego z
hotelem zapaliło się światło. Maria cofa się. Trzeba czekać. Okno gaśnie. Nie można krzyczeć.
Krzyk rozległ się w hotelu, więc to jakiś turysta. Ludzie zatem przewracają się na drugi bok i
śpią dalej. Wraca śmiertelna cisza. W tej ciszy Maria dalej miota wyzwiska.
— Idiota, idiota — mówi tym razem cicho, ostrożna.
Znów idzie patrol. Maria milknie. Przeszedł. Mówili o swoich rodzinach, zarobkach.
Gdyby Maria miała przy sobie broń, strzeliłaby do tej ciemnej plamy koło komina. Żeby już raz
było po wszystkim. Bluzka Marii klei się do ramion, mokra od deszczu, który nie chce schnąć.
Trzeba czekać na świt i na śmierć Rodriga Paestry.
Już nie woła. On wie, że już nie zawoła. Znów otworzyła drzwi na korytarz. Widzi ich
śpiących w okrutnym rozłączeniu. Patrzy na nich długo. Jeszcze się ta miłość nie ziściła. Jakiej
na to trzeba cierpliwości, jakiej cierpliwości. Nie schodzi z balkonu. Rodrigo Paestra wie, że
ona tu jest, że tu stoi. On jeszcze oddycha, jeszcze trwa w tej nocy dobiegającej już końca. Tu,
na swoim miejscu, o parę kroków od niej.
Zdarzył się cud klimatyczny, jak to często bywa w lecie. Najpierw widnokrąg oczyścił się z
chmur, później, powoli, całe niebo. Burza się gdzieś rozwiała. W ogóle jej nie ma. Są za to
gwiazdy niezliczone w przedświtnym niebie. Jak to długo trwa. Widok gwiazd przyprawia o
łzy.
Maria już nie woła. Już go nie lży. Odkąd mu nawymyślała, już nie woła. Ale stoi na tym
balkonie, z oczyma utkwionymi w niego, w ten kształt, który jest już tylko zwierzęcą głupotą
przerażenia. I, w gruncie rzeczy, taki w tym podobny do jej własnego kształtu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •