[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sklep spożywczy. Zakupiliśmy trochę żywności. Chleba brak. Spacerowanie po mieście
bardzo utrudnione. Co chwila alarm. Komendanci bloków gwałtownie wciągają
przechodniów do bram i nie wypuszczają w czasie nalotów. Najbliższa dotychczas bomba
spadła na Teatr Letni. Pali się od dwóch godzin jak kupa chrustu. %7łar od pożaru zmusił nas do
zamknięcia okien. Iskry sypią się na dom. Szyby ściemniały od sadzy. Wieczorny komunikat
brzmiał trochę humorystycznie. Umiastowski nawołuje ludność do obrony miasta, nakazując
budować barykady. Wycofano na wschód wojsko, policję, straż ogniową, szpitale. Radio
apelowało, aby młodzież i mężczyzni opuścili stolicę. Wszystkie władze i całe dowództwo
uciekło. A teraz pozostałej ludności cywilnej każą się bronić do upadłego. Dostaliśmy
telefoniczną wiadomość ze Służewca. Niemcy już tam stoją. Czekają rozkazu zajęcia
Warszawy. A więc obrona. Nie wejdą tu, chyba że po trupach i gruzach. Miasto przygotowuje
się do oblężenia. Na ulicach ludność cywilna buduje barykady. Szyją worki na piasek, znoszą
szafy, krzesła i różne graty z mieszkań. Wyrywają płyty z chodnika i kopią rowy z zapałem
godnym podziwu. Wyszliśmy z tatusiem w poszukiwaniu chleba. Na placu Piłsudskiego
straszliwy gwizd osadził nas na miejscu. Trzy bomby gruchnęły na środek placu. Pęd
powietrza rzucił nami o mur. Fala rozżażonych odłamków sypnęła pod nogi. Przed jedyną
otwartą piekarnią dwukilometrowy ogonek. Stojąc obserwowaliśmy niemieckie samoloty w
obstrzale karabinów maszynowych. Czerwone confetti pękały wokół maszyn, pozostawiając
małą chmurkę na niebie. Tymczasem bomby trzęsły miastem, leciały z okien szyby, ziemia
drżała, echo dudniło głuchym pomrukiem. Kiedy wracaliśmy z chlebem, wciągnięto nas siłą
do bramy. Po krótkiej dyskusji dla świętego spokoju zatrzymaliśmy się na chwilę. W tym
momencie ze strasznym hukiem padła bomba na placu Teatralnym. Brzęk szkła, tuman kurzu,
kłęby dymu i po chwili ukazał się ogromny lej w asfalcie. Przed bramą leżał zabity koń z
rozprutym brzuchem. Spojrzeliśmy z tatusiem po sobie. Przed chwilą pogłaskałam go, kiedy
spokojnie chrupał owies, a teraz... kawał postrzępionego, dygoczącego jeszcze mięsa. Zmierć
przeszła obok! W schronie mamusia powitała nas z ulgą. - Czy wy śmierci szukacie, czy
wrażeń? - spytała. - Tylko chleba - zaśmiał się tatuś pokazując naszą zdobycz. Przenieśliśmy
się w Aleje Ujazdowskie do mieszkania wuja Stępowskiego. Samochód z powodu barykad
unieruchomiony, więc rzeczy przewiozł dozorca na ręcznym wózku. W Alejach koczowały
już dwie rodziny. Po rozlokowaniu się w salonie wyszłyśmy z Irką, aby zapisać się do
jakiegoś szpitala. W Ujazdowskim był już komplet. Przydzielono nas do szpitala przy
Wiejskiej 9. Zostałyśmy od razu, żeby pomóc przy rozdawaniu kolacji. Czasu brak na pisanie,
bo roboty teraz mam huk. Gotowanie i rozdawanie posiłków, potem świeże transporty
rannych, którymi trzeba się zająć. Najprzykrzejsze są pierwsze zmiany prowizorycznych
opatrunków. Odrywanie bandaży zlepionych skrzepłą krwią. Obmywanie brudnych,
ropiejących ran. Z bliska wygląda to strasznie. Kule, szrapnele, odłamki nie przebierając
przebijają na wylot klatki piersiowe, jamy brzuszne, wyszarpują kawały mięsa, odrywają
kończyny. Na sam widok kręci się w głowie. Z trudem staram się przemóc wstręt i mdłości, o
które przyprawia mnie zapach krwi i ropy. %7łeby ukryć, jakie to robi na mnie wrażenie,
korzystam z każdej okazji, aby przynieść wody i bandaży. Odetchnąć świeżym powietrzem i
oprzytomnieć. Umytych i opatrzonych rannych kładzie się na świeżo posłanych łóżkach.
Przeznaczone paczki z ich odzieżą odnosi się do garażu. To wszystko do nas należy, więc
czasu brak nawet na zapalenie papierosa. Po skończonym dyżurze wracam do domu cichymi i
spokojnymi ulicami nieprzytomnie zmęczona. Z powodu zaciemnienia i zakazu chodzenia po
ósmej wieczorem Warszawa sprawia wrażenie wymarłego miasta. Echo kroków odbija się
między domami. Chwila samotności i dręczących myśli. Co robią wszyscy krewni, znajomi?
Kto z nich jeszcze żyje? A co się dzieje z Andrzejem? Oszlałabym z niepokoju, gdyby był na
froncie! W domu walę się spać na jednym z materacy na podłodze. Kiedy mam dyżur nocny,
korzystam z wolnego dnia, aby uzupełniać aprowizację. Otwartych sklepów jest niewiele i
każdy z nas w chwilach wolnych od bombardowań musi wystawać w ogonkach. Z każdym
dniem można coraz mniej dostać. O pieczywie nawet już nie marzymy. Przed otwartymi
jeszcze piekarniami ogonki ustawiają się już o pierwszej w nocy. Od paru dni żywimy się
głównie makaronem. Wybraliśmy się z tatusiem na Senatorską, aby ściągnąć z mercedesa
bezcenną benzynę. Nigdzie już jej nie sprzedają. Jeszcze się może nam bardzo przydać. W
powrotnej drodze grzmoty armatnie zatrzymały nas na Krakowskim Przedmieściu. Rozpoczął
się huraganowy ogień od strony Pragi. Po godzinie kanonada zelżała. Wyliczyliśmy, że padał
teraz wystrzał co 2 minuty. Widocznie strzelają już z jednej armaty i jest to czas ładowania
nowego pocisku. Dumni z naszego odkrycia postanowiliśmy dobrnąć do domu na raty. Po
każdym wystrzale trzeba było przebiec szybko parę kroków, chroniąc się w najbliższej
bramie. Wyliczenie nasze okazało się dokładne. Raz jednak nie zdążyliśmy dopaść do bramy.
Ogłuszała nas przerazliwa detonacja. Trafiło w domu po przeciwnej stronie ulicy. Runęły
cegły, odpryski posypały się obok. Nie czekając już biegliśmy dalej. Z następnej bramy widać
było dalsze zniszczenia, jakich dokonały pociski armatnie, wyraznie nastawione na tę
dzielnicę. W naszych oczach pocisk rąbnął w dach, który zwalił się z głuchym trzaskiem na
górne piętra. Ulica z każdą chwilą wyglądała coraz gorzej. Gruzy tarasowały przejścia. Leje
przecinały jezdnie. Powyginane szyny sterczały rozpaczliwie. Pod nogami trzeszczało szkło,
które gęsto pokrywało chodniki. Po każdym wybuchu można było przemknąć się o
kilkanaście metrów. Z Krakowskiego szliśmy prawie godzinę. W domu cała rodzina
odetchnęła z ulgą. Wypoczynkowy dyżur nocny. Chorzy pomyci i po kolacji. Doktor idzie
spać, oddając podręczną apteczkę i cały szpital pod opiekę sióstr dyżurnych. O dziewiątej
trzeba zgasić światła, zaspokoić ostatnie prośby o proszek czy szklankę wody i po
ostatecznym obchodzie można usiąść na wygodnej kanapie w poczekalni przy radiu.
Złapałam zagraniczną stację i zapaliłam papierosa. Wraz z płynącą z głośnika melodią zwaliły
się całą siłą wspomnienia, których wyrzekłam się od wybuchu wojny. Każda przypominała
cudowne bale, beztroskie chwile minionych dni. Niektóre tak nierozłącznie związane z
miejscami lub osobami. "Si... si... si..." - błękitna serenada, ciągle grana w Ciechocinku,
owionęła jak kolorowa mgła. Przeniosła na sale balowe, gdzie oszołomiona i szczęśliwa
upajałam się radosną młodością. Jak w kolorowym filmie przesuwają się sceny z mojego
życia. Tak żywe i bliskie, a już zupełnie nierealne, jakby to był tylko sen. Zdawałam sobie
sprawę, że tamto życie stracone jest już bezpowrotnie. Wojna brutalnie wyrzuciła mnie z raju
dzieciństwa i postawiła przed problemami, do których nie dojrzałam. Tamten świat zawalił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •