[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wszyscy wiedzieli, że to świętość.
Znów rozgorzał w niej gniew i cierpiała tak samo jak wtedy, gdy jeszcze była małą dziewczynką.
Długo tłumione uczucia zawsze dawały o sobie znać, gdy ojciec sprawiał przykrość Elisabeth.
- Aajdak - Jessie podniosła długopis i cisnęła nim o ścianę.
Patrzyła, jak długopis spada na podłogę, a potem wyjrzała przez okno.
Póznowiosenny zmierzch stopniowo przeradzał się w ciemność. Na ziemię spadły pierwsze krople
deszczu - żółte chmury smogu powoli zaczynały się rozpraszać. Jessie wstała i poszła do gabinetu
pani Vincent. Otworzyła dolną szufladę małego regału na akta i wyjęła z niej butelkę sherry, którą
szefowa trzymała tam w celach leczniczych.
Wlała trochę alkoholu do kubka z kawą i odstawiła butelkę na miejsce. Wróciła do biura, wyłączyła
światło, położyła nogi na biurku i rozparła się na skrzypiącym krześle. Sącząc wolno sherry, patrzyła
w zapadający mrok. Ciemność zakradała się do pokoju jak ogromna czarna chmura, wdzierając się
powoli w każdy kąt.
- Ty draniu - szepnęła, pociągając kolejny łyk sherry. Nie zwróciła uwagi na kroki na schodach. Alex
na pewno szedł do toalety na górze. Nie wiedział, że Jessie jeszcze siedzi w biurze.
Czekała na odgłos kroków w głębi korytarza, ale nagle zapadła cisza. Ktoś zatrzymał się przed jej
drzwiami, a Jessie zorientowała się poniewczasie, że ich nie zamknęła. Zerknęła w kierunku wejścia
i za matową szybą zobaczyła zarys męskiej postaci. Wstrzymała oddech - wahała się, czy szybko
przekręcić klucz w zamku i zdradzić tym samym swoją obecność, czy też raczej siedzieć cicho i
czekać, żeby intruz sobie poszedł. Niestety, myślała zbyt długo. Drzwi otworzyły się i Hatch wszedł
do środka. Miał rozpięty kołnierzyk i rozluzniony krawat.
- Widzę, że zmieniłaś godziny pracy - stwierdził spokojnie.
- Nie.
- Aha. - Rozejrzał się po pokoju. - Scena jak z kiepskiego kryminału. Nasza wyalienowana bohaterka
siedzi przy biurku i popija. Butelkę z pewnością trzyma w szufladzie. Pogrążyła się w rozmyślaniach
o tym, jak ciężkie jest życie detektywa.
- To ty czytujesz jeszcze coś oprócz  Wall Street Journal ? - zdziwiła się Jessie. - Skąd wiedziałeś,
że tu jestem?
- Poszedłem do ciebie do domu. Byłem na miejscu przed ósmą, tak jak mi kazałaś. Ponieważ cię nie
zastałem, postanowiłem sprawdzić tutaj.
- Bardzo sprytnie.
- Chyba nie jesteś w najlepszym humorze.
- Rzeczywiście. - Jessie pociągnęła kolejny łyk sherry i dalej siedziała na krześle, nie zdejmując nóg
z biurka. Czasem wpadam w taki nastrój.
- Rozumiem. Nie wiem wprawdzie, co pijesz, ale chętnie bym się przyłączył.
- To taka mikstura pani Valentine. Trzyma ją w dolnej szufladzie regału. W gabinecie.
- Dzięki. Nie fatyguj się. Sam znajdę.
- Wcale nie miałam zamiaru się ruszać.
Hatch wrócił do pokoju z butelką i jeszcze jednym kubkiem.
- Ta mikstura przypomina mi doskonałą hiszpańską sherry. Czyżby pani Valentine czerpała z niej swe
nadprzyrodzone siły?
- Aajdak.
- Ja czy twój ojciec?
- Tata.
- Miałem pięćdziesiąt procent szans, żeby zgadnąć. - Hatch przysunął sobie krzesło i usiadł. - A co
on znowu przeskrobał?
- Nie pójdzie z Elisabeth na rozstrzygnięcie konkursu. Znalazł sobie coś ważniejszego do roboty.
- Byli umówieni na sobotę? - Upił łyk sherry i wpatrzył się w kubek. Jessie odwróciła się do niego
gwałtownie.
- Tak. Co mu takiego wypadło? Dlaczego chce jej zrobić świństwo?
- Jedzie do Portland - odparł Hatch. - Mówiłem ci, że mamy problemy na budowie.
- Niech go szlag. - Jessie łupnęła kubkiem o biurko.
Znów rozgorzał w niej gniew. - Dobry Boże! Mogłabym go udusić! Elisabeth będzie taka
nieszczęśliwa. A jego to kompletnie nic nie obchodzi. - W jej oczach zalśniły łzy. Zamrugała
gniewnie powiekami.
- Jesteś trochę niesprawiedliwa. Jemu naprawdę zależy na Elisabeth. Ale ta sprawa w Portland jest
bardzo ważna i...
- Wiem - syknęła przez zęby. - On przecież jedzie tam w interesach. jak zwykle.
- Zainwestował w tę budowę masę forsy. Chodzi również o reputację firmy. Musimy trzymać się
planu.
- Dobra, broń go. Sam jesteś niewiele lepszy. Na jego miejscu postąpiłbyś dokładnie tak samo.
Hatch ścisnął mocno ucho kubka.
- Nie wciągaj mnie w te sprawy. Załatwiaj je ze swoim ojcem.
- Nie twój problem, prawda? Ale ty trzymasz jego stronę, bo ci się wydaje, że go lubisz.
Macie dokładnie tę samą hierarchię wartości. Te same priorytety. - Zmrużyła oczy. - Najważniejsze
są interesy. Co znaczą uczucia dwunastoletniej dziewczynki, jeśli gra idzie o parę tysięcy dolarów?
- Cholera jasna! Jessie! To nie ja spowodowałem tę zmianę planów. Czego ty chcesz ode mnie?
Sama wszystko ustaliłaś, chociaż wiedziałaś, że Vincent nie dotrzyma słowa, jeśli mu coś wyskoczy.
Miał rację, czym tylko pogorszył sytuację.
- Nie próbuj mi wmówić, że ty byś na jego miejscu postąpił inaczej.
- Chryste Panie! Uspokój się, dobrze?
- Odpowiedz mi. Nie, nie kłopocz się, przecież oboje znamy odpowiedz, prawda? Oczywiście, że
zachowałbyś się tak samo.
- Dosyć.
Jessie spojrzała na niego zdziwiona tym nagłym wybuchem. Nigdy przedtem nie widziała, żeby Hatch
stracił panowanie nad sobą. Do tej pory prowokowała kłótnie, żeby nie ulegać tak łatwo jego
urokowi. Teraz, gdy już się jej udało wyprowadzić go z równowagi, zdała sobie sprawę, że
popełniła błąd. - Mam rację i doskonale o tym wiesz - mruknęła, chcąc zachować twarz.
Ale Hatch wstał i pochylił się nad nią, zaciskając dłonie na drewnianych poręczach krzesła, na
którym siedziała. - Zamknij się, Jessie. Nie chcę już słyszeć ani słowa o tym, że tak bardzo
przypominam ci ojca. Nie jestem twoim ojcem, do jasnej cholery!
- Wiem. Ale z pewnością mógłbyś być synem Vincenta. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, prawda?
Pojechałbyś do Portland, przyznaj się. Zrobiłbyś dokładnie to samo co on. Nie zaprzeczaj.
- Nie. Nie pojechałbym do tego pieprzonego Portland - warknął Hatch; jego oczy błyszczały
gniewnie w mroku. - Gdybym obiecał małej dziewczynce, że pójdę z nią na rozdanie nagród, żadna
siła nie zmusiłaby mnie do zmiany planów. Zawsze dotrzymuję słowa. I dochowuję zobowiązań.
Pamiętaj o tym.
- Odsuń się. Chcę wstać. - Poczuła, że drżą jej usta, więc odruchowo przygryzła dolną wargę.
- Dlaczego? Nie chcesz mnie słuchać? Działam ci na nerwy?
- Oczywiście że tak, do ciężkiej cholery.
- To kiepsko.
- Daj mi spokój. - Jessie zwinnie podkurczyła pod siebie nogi i stanęła na krześle. Zachwiała się, ale
utrzymała równowagę, przestąpiła poręcz i weszła na biurko, po czym, gdy już poczuła się
bezpieczniej - spojrzała z góry na Hatcha.
- Zejdz - powiedział, wyciągając do niej ręce.
- Nie. Nie dotykaj mnie. Ani mi się waż. Słyszysz?
- Słyszę, ale nie mam ochoty z tobą dyskutować. Objął ją w talii i zdjął z blatu bez najmniejszego
wysiłku.
- Hatch.
Postawił ją na podłodze, chwycił za ramiona i mocno przytulił.
- Koniec z tymi porównaniami. Mam własną osobowość i chciałbym, żebyś raczyła to zauważyć. Nie
zostałem wyklonowany z Vincenta Benedicta. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •