[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stwierdzi, że krew napływa mu do głowy w nieprzyjemny sposób, bo nogi znalazły
się wyżej. W Lengorchii lato przechodzi właśnie łagodnie w jesień pojawiły
się tam pewno dopiero pierwsze przelotne deszcze. Dojrzewają pózne winogrona.
Zbieracze wrzucają plon do wielkich kadzi, a dziewczyny miażdżą owoce stopa-
mi. Czerwony sok plami ich łydki i bryzga aż na podwinięte spódniczki. Robotnicy
pracują przy wzmacnianiu zboczy kanałów nawadniających, które za parę tygodni
zaczną się wypełniać wodą deszczową.
A tutaj. . . lodowate wieczory i zimne poranki. Cedr w zdumiewający sposób
wydaje się uodporniony na zimno. My wdziewamy na siebie wszystko, co się da,
a on obnosi obnażone ramiona. Na noc zawija się szczelnie w swój fałdzisty przy-
odziewek łącznie z głową. W ten sposób przypomina szary kokon zakończony ku-
dłatymi łapami. Powietrze jest tak ostre, że wydaje się nam, iż oddychamy drobno
potłuczonym szkłem. Chłód wymiata wszelką gnuśność. Myśli stają się od razu
172
klarowne, senność pierzcha bez śladu. Prawie już zapomnieliśmy o czymś takim
jak południowa sjesta. Tu żyje się bystrzej. Wszystko jest jednocześnie bardzo spo-
kojne i ogromnie intensywne, nawet jeśli takie porównania wydają się sprzeczne.
Podobne wrażenie czasem ogarniało mnie tam, na samym krańcu świata wśród
dżungli tropikalnej. Spokój, a jednocześnie jakieś nieokreślone poczucie zagroże-
nia, jakby spacerowało się po ostrzu noża. Nawet przyroda egzystuje na innych
zasadach. Rośliny wczepiają się zaciekle w każdy skrawek ziemi. Gleba jest jało-
wa, pełna kamieni, a cieple dni trwają krótko trzeba się spieszyć, aby wzrosnąć
i wdać nasiona. Winograd śledzi tutejsze zwierzęta są równie nie wymagające.
Górskie kozy zjadają to, na co nawet nie spojrzałyby ich rozpieszczone krewne,
wydelikacone na diecie z miękkich trawek i ziół nizinnych. Norniki, piskuny, haj-
gońskie pantery i drapieżne ptaki, gnieżdżące się na skalnych półkach zdają się
hołdować jednej zasadzie: zjeść wszystko, co się da. Wiatr Na Szczycie powtarza,
że tak było zawsze i być musi. Zwierzaki gromadzą zapasy tłuszczu na zimę, gdy
śnieg spełznie ze szczytów w doliny i trudno będzie zdobyć jakieś pożywienie.
Cedr zdaje się stanowić część tego mechanizmu taki apetyt widziałem do-
tąd tylko u Pożeracza Chmur. Obaj prześcigają się teraz zarówno w jedzeniu, jak
i zdobywaniu żywności. Pożeracz Chmur znika czasami na długie godziny, a po-
tem pojawia się znienacka, dzwigając na ramionach kozę ze skręconym karkiem
lub skalnego barana o krętych rogach, w którym zachowało się podejrzanie ma-
ło krwi. Cedr zbiera rozmaite paskudztwa, co do których nie mielibyśmy nawet
cienia wątpliwości, że nie należy ich jeść. Jakieś jagódki, orzeszki, podejrzane
grzyby zdzierane ze zwalonych pni brzozowych i, co najgorsze, całe kępy poro-
stów, z których gotuje obrzydliwą potrawkę. Nieostrożnie dałem się namówić na
spróbowanie, a potem nagle znalazłem się w sytuacji bez wyjścia nie mogłem
przetknąć, a grzeczność nie pozwalała wypluć, bo Cedr przyglądał mi się badaw-
czo. Poratowałem się talentem. Pod osłoną mirażu siebie samego (uśmiechniętego
i zadowolonego jak świnia w błocie) wyplułem hajgoński smakołyk. Reszta bie-
siadników wykręciła się od poczęstunku rozmaitymi argumentami. Na przykład
Gryf z kamienną twarzą oznajmił, że spożywania porostów zabrania mu religia.
Na szczęście są jeszcze ryby w strumieniach.
* * *
Ryby w potokach rzeczywiście były. Popielato szare w złote cętki, brunat-
ne z jasnym prążkiem wzdłuż boków i jednolicie srebrzyste, jakby natura zakuła
je w lśniącą metaliczną zbroję. Niektóre wielkości dłoni, inne na łokieć długie
i grube niemal jak męskie ramię. Najwytrwalszymi rybakami okazali się Cedr,
173
Wiatr Na Szczycie i Wężownik. Ten ostatni miał zamiar pokazać tubylcowi, że
niziołki umieją coś więcej poza włóczeniem się po piargach jak zaślepłe ko-
zy we mgle . Rywalizował więc z Cedrem w rybołówstwie. Na każdym popasie
przy najmarniejszej strudze wyciągał strunki, haczyki, dobierał przynętę i zarzu-
cał wędki. Cedr natomiast właził wprost do lodowatej wody, która innym odej-
mowała w kilka minut czucie w nogach. Potrafił brodzić powoli, zanurzony po
kolana, nawet i pół godziny, czyhając na ryby. Do chwytania zdobyczy służył mu
kijek z hakiem sztywno zamocowanym na końcu. Nagle wykonywał zamaszysty
ruch i w powietrze wylatywał jakiś rybi pechowiec złapany za skrzele. Spadał
z impetem na brzeg, gdzie rozpaczliwie kłapał pyskiem, póki ktoś go nie dobił.
Wiatr Na Szczycie stosował pośrednią metodę wybierał w miarę możliwości
przewężenia między głazami i tam czekał z ościeniem na ryby spływające z prą-
dem. Wszyscy trzej łowcy spierali się o to, czyj sposób jest lepszy, choć wyniki
mieli z grubsza jednakowe. Tak więc nikt nigdy nie był głodny, ale powoli wszy-
scy zaczynali mieć dość zupy rybnej oraz pieczonych ryb każdego dnia.
Jedynie Winograd z pewnych względów nie uczestniczył w owych ucztach.
Mówca Zwierząt nie tylko mięsa nie brał do ust. Nawet zupy dla niego musia-
ły być doprawiane oliwą, bo tych na rosole nie tykał. Rozumiał, że inni ludzie
mogą (a nawet muszą) żywić się w ten okropny, kanibalistyczny sposób, ale sam
starał się mieć z takimi praktykami jak najmniej do czynienia. Widok ćwiartowa-
nej zdobyczy oraz woń opiekanego mięsa przyprawiały go o mdłości. Najczęściej
siadywał więc w oddaleniu, odwrócony tyłem i czekał, aż wszystko się skończy.
Czy naprawdę nigdy nie próbowałeś mięsa? spytał kiedyś Pożeracz
Chmur, który był rasowym mięsożercą.
Nie mogę jeść niczego, co na mnie patrzy z talerza odparł Winograd.
Nigdy, przenigdy? upewniał się smok, któremu z trudem mieściło się to
w głowie. Nawet przypadkiem?
Od kiedy uświadomiłem sobie, że kura w garnku i kura w kurniku to ta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]