[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mówił, stukając się palcem w czoło. Po tym, jak wbiła we mnie przerażony wzrok,
domyśliłem się, że staruszek ją poinformował, iż siedzą obok wariata, więc powinni się mieć
na baczności, bo mogę być niebezpieczny.
Spojrzałem na drugi koniec stołu, przy którym jakimś dziwnym trafem posadzono
również Scarlett, choć nie należała ani do rodziny, ani do najbliższych przyjaciół młodej pary.
Dopiero po chwili przyszło mi do głowy, że pewnie wcale jej tam nie posadzono, tylko
widząc wolne miejsce obok całkiem przystojnego mężczyzny, sama je zajęła. Kiedy na nią
patrzyłem, jednym haustem wychyliła kieliszek wina, po czym zarzuciła ręce na szyję
swojemu sąsiadowi, którego - daję głowę - widziała po raz pierwszy w życiu.
- Na imię mi Scarlett - zawołała, całując go prosto w usta. - Pilnuj mnie, żebym za
dużo nie piła, bo jeszcze naprawdę zacznę cię uwodzić.
Najskrytszym marzeniem Scarlett, z którego kiedyś mi się zwierzyła, było poślubić
arystokratę. A jeśli nie arystokratę, to przynajmniej milionera. Uważała, że w tak ważnej
kwestii nie można po prostu zdawać się na los, lecz trzeba mu ze wszech miar pomagać.
Dlatego kiedy już zamieszkaliśmy razem, a ja wybierałem się akurat na czyjś ślub czy inną
uroczystość, zapytała mnie wprost, czy nie mógłbym jej zabrać z sobą, bo chciałaby
pokręcić się trochę wśród dobrze urodzonych . Nie miałem nic przeciwko temu i odtąd
często ją zabierałem, a jej bezpośredniość i całkowity brak ogłady z reguły potrafiły tchnąć
element komizmu w najbardziej napuszone ceremonie. Teraz też z dużym rozbawieniem
obserwowałem jej sąsiada, który próbował uwolnić się z gorących objęć mojej
współlokatorki; Scarlett jakoś nie zauważyła, że po drugiej ręce faceta siedzi jego żona.
Wziąłem się do jedzenia tego, co jeden z kelnerów kursujących z półmiskami wokół
stołów nałożył mi na talerz. Laura oznajmiła mi wcześniej z dumą, że urządzaniem całego
przyjęcia zajmie się jej starsza siostra, która prowadzi w pobliżu restaurację. Z trudem
odkroiłem, a potem z jeszcze większym trudem przełknąłem kęs twardej jak podeszwa
pieczeni. Byłem zdziwiony, że w ogóle zdołano ją pokroić w plastry. Na moje oko musieli się
chyba posłużyć piłą tarczową. Spojrzałem współczująco w stronę Angusa i Laury; w końcu to
żadna przyjemność jeść stare buty na własnym weselu.
Zobaczywszy, że spoglądam w kierunku panny młodej, siedzący obok staruszek nagle
pociągnął mnie za rękaw. Widocznie już zapomniał, że niedawno doszedł do przekonania, iż
jestem groznym wariatem.
- Ja też byłem kiedyś żonaty - rzekł. - I to z naprawdę piękną dziewczyną. Oczy miała
błękitne jak niebo, włosy barwy pszenicy, a policzki miękkie jak dojrzała brzoskwinia. Ale
móżdżek wielkości ziarnka fasoli, więc nasze małżeństwo nie trwało długo.
- Szkoda - powiedziałem. - Teraz stanowiliby państwo idealnie dobraną parę.
Zerkając na inne stoły widziałem, że wszyscy mają dość nieszczególne miny. Jedzenie
najwyrazniej nikomu nie smakowało i nikt nie chciał brać dokładek proponowanych przez
kelnerów. Kiedy jeden z nich stanął przy mnie pokręciłem głową, natomiast mój wiekowy
sąsiad zdecydowanym głosem wyraził dezaprobatę.
- Prędzej zjadłbym jądra mojego zmarłego brata! zawołał.
Tylko Tom, który siedział przy sąsiednim stole, zajadał tak, że aż mu się uszy trzęsły.
Wszyscy obserwowali go z największym zdumieniem i jakby lekką odrazą.
Kelnerzy zaczęli powoli zbierać talerze, potem wnieśli lody. Wyglądały bardzo ładnie,
ale były twardsze od kostek lodu, jakie wrzuca się do drinków. Kiedy omal nie złamałem
łyżeczki, a mimo to nie zdołałem ich nawet nadkruszyć, uznałem, że najwyższy czas wygłosić
mowę. Uderzyłem nieco zgiętą łyżeczką w kieliszek i wstałem z miejsca. Oczy wszystkich
skierowały się w moją stronę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]