[ Pobierz całość w formacie PDF ]
udowodnić swoją siłę TR i OS, by im pokazać, że do ostatniej chwili powinni się ze mną
liczyć. %7łeby im pokazać, że nie potrafią mnie wykończyć, choćby nawet mieli taki zamiar.
Poza tym czuł, że musi dostać się do kosmoportu. Nie chodziło o jakąś jego akcję, po
prostu chciał przy tym być. Wiedział, że tam rozegra się decydująca bitwa, wiedział
doskonale, że tylko tam może spotkać Nieuchwytnego. Zobaczyć go. Mieć jakąś pewność.
Pewność czego? Zmieszne. A jednak?
Na początku całej akcji był pewien jej słuszności.
A może to nie jemu o coś chodziło? Czuł, jak włosy znów stają mu dęba. Nie. Nie!
Odpędził tę myśl. Starał się odpędzić ją za wszelką cenę. Chociaż było to oczywiste,
narzucające się rozwiązanie, nie chciał dopuścić go w pełni do swej świadomości. Mimo
wszystko bał się. Bał się panicznie, a przecież już nie powinien. Dziwne. Wolał, aby w
momentach gdy jego myśl nie jest zaprzątnięta czym innym, ta momentalnie nadchodząca,
druga, przerażająca tkwiła na granicy świadomości. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby w
ogóle się nie pojawiała, ale ona wracała z uporem i Off wiedział, że się jej nie pozbędzie.
Może tylko zmniejszyć jej intensywność, ból, strach.
Strach przed czym? Przed zagrożeniem? Nie, przecież to jakoś nie mieściło się w
schemacie, który sobie ułożył. Strach przed niewiadomą przyszłością? Już prędzej, ale jeszcze
nie całkiem.
Strach przed nieznanym. Tak! Zwykły strach przed nieznanym, przed postępem, przed
czyjąś nieokreśloną potęgą, przewagę. Bezbronność. Dość! Stop! Dalej lepiej już nie myśleć.
Przerwać to. Zapomnieć chociaż na kilka chwil.
Zmrużył powieki. Wstęga stratostrady alei Lim rozmazywała mu się przed oczami.
Skupił się na sunących z lewej strony czerwonych liniach kierunkowych pasów, na biało
malowanych krawężnikach.
Za chwilę będzie Termi. Granatowa toń. Spokojna, łagodnie sfalowana, nic nie
wiedząca. Na dnie bezgłośne kołysane prądami kroczoany kryją w swych pienistych
zakamarkach kolorowe jak tęcze ryby. Kroczoany. Wolałby być kroczoanem. Roześmiał się
mimo woli.
Strad mknął teraz przez most. Ciekawe, dokąd to wszystko może go zaprowadzić?
Dokąd może, a dokąd zechce? Off nacisnął przyspieszacz. Czuł, że zaraz się rozleci, jeżeli nie
odpocznie. Prędzej. Prędzej do domu. Już widać charakterystyczne strzeliste wieżyczki De-
lanu, spiczaste dachy, smukłe prostokąty starych kamienic. Jeszcze kilka zakrętów, kilka
wąskich uliczek. Już.
Strad zatrzymał się cicho. Off zatrzasnął drzwiczki i z przyzwyczajenia zerknął na
szczyt kamienicy. Robił to zawsze. Machinalnie. Jakby za którymś razem mógł go tam. nie
znalezć. Skierował swój wzrok gdzie indziej, kiedy uś wiadomił sobie, że w jego oknach pali
się światło.
- Do diabła! - wycedził.
Odbezpieczył kufę. Pomyślał, że marzenia o chwili spokoju na razie nie uda się
zrealizować. Musi się skupić. Kto wie, czy nie po raz ostatni. Być może to decydujący raz.
Ręka nie powinna zadrżeć, a świadomość i refleks zawieść. Powoli zaczął wchodzić na
schody. Tym razem przepiękna sień, która zawsze robiła na nim wrażenie, jakby widział ją po
raz pierwszy, w ogóle nie przykuła jego uwagi. Stąpał po schodach bezszelestnie, z
miękkością tupanga. Zawodowy krok - przemknęło mu przez myśl.
Kiedy znalazł się na ostatnim piętrze, zauważył, że drzwi jego mieszkania są
niedomknięte. Sączyła się przez nie smuga jaśniejszego światła z przedpokoju.
Stanąwszy z boku, plecami przy ścianie, pchnął drzwi nogą. Rozwarły się bez szmeru,
na całą szerokość. Teraz światło wylewało się na klatkę szerokim potokiem. Wewnątrz cisza.
Ani jednego dzwięku. Przykucnął. Z tej pozycji, ostrożnie wychyliwszy głowę za framugę,
zlustrował widoczne fragmenty pomieszczenia.
Wstał. Schował kufę do kieszeni. Wszedł do mieszkania pewnym krokiem, choć
widok, jaki się przed nim roztoczył, przyprawił go o drżenie kolan.
Nie zastał tu nikogo, to pewne, bo zrobiono już, co miano zrobić. Mieszkanie było
doszczętnie zdemolowane. Aóżko rozprute. Strzępy materaca walały się po podłodze. Pocięte
zasłony zwisały spod sufitu. Pod nogami chrzęściło szkło z porozbijanych szyb i półek. Sterty
książek o porozdzieranych jakby w furii grzbietach, z powyrywanymi, zgniecionymi w kulki
kartkami walały się po kątach. Przewrócony na środku pokoju fotel nie miał nóg. W
powietrzu unosiło się pierze z pościeli, przekrzywiony żyrandol sączył równomierne i ciepłe
jak zawsze światło.
Rozgniatając butami szkło, wszedł do kuchni. Szafki pozrywane ze ścian tarasowały
wejście. Wszystkie produkty, dokładnie ze sobą zmieszane, zaścielały równomierną warstwą
podłogę, malowidło na ścianie było podziurawione czymś ostrym. Może nożem?
Aazienka, zalana wodą po kostki, tonęła w pianie supaloru. Pęcherze supaloru fruwały
pod sufitem. Przybory toaletowe i płyny tworzyły w wannie kolorową miazgę, która
malowniczym zaciekiem sączyła się do kanału.
Zamknął drzwi łazienki i wrócił do pokoju. Usiadł na rozprutym łóżku. Narastała w
nim wściekłość. Niczym nie skrępowana, wypełniająca każdy nerw, tępa i ^bezmyślna.
Wściekłość, która rozwierała mu przed oczami czerwoną otchłań. Skronie pulsowały. A
jednak czuł się uspokojony! To, co zastał, było mu przynajmniej znane. To nie Nieuchwytny
zdemolował jego dom. A więc Off mógł się całkowicie przestać go obawiać. Czuł to od
dawna, niemal od początku tej ponurej historii. Czuł, że człowiek, którego początkowo ścigał,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]