[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wszechogarniające, jak pragnienie niemowlęcia, by dotknąć piersi
matki. Chociaż wiem, że jeśli się to stanie, zacznie się nowa próba sił
jeszcze boleśniejsza od milczących zmagań, jakie toczyliśmy ze sobą
przez ostatnich kilka miesięcy.
Adam coś mamrocze. Półgłosem. Powtarza raz po raz: proszę.
PROSZ. PROSZ. PROSZ. PROSZ. PROSZ. PROSZ.
PROSZ. PROSZ. PROSZ. Wreszcie milknie i patrzy na moją
twarz.
Proszę, Mio błaga. Nie zmuszaj mnie, żebym napisał o
tobie piosenkę.
* * *
Nigdy się nie spodziewałam, że się zakocham. Nie należałam
bowiem do dziewczyn, które się bujają w gwiazdach rocka albo
fantazjują o ślubie z Bradem Pittem. Mgliście zdawałam sobie sprawę,
że pewnego dnia zapewne spotkam właściwego chłopaka (na studiach,
jeśli przepowiednie Kim są cokolwiek warte) i wyjdę za mąż. Nie
byłam zupełnie odporna na wdzięki płci przeciwnej, ale też nie miałam
w sobie nic z tych sentymentalnych, omdlewających panien, które
snują puszyste różowe marzenia o wielkiej miłości.
Nawet w chwili, kiedy się zakochiwałam miłością porywającą i
malującą na twarzy uparty głupkowaty uśmiech jakoś nie
zarejestrowałam, co się dzieje. Kiedy byłam z Adamem, przynajmniej
po tych pierwszych, pełnych skrępowania tygodniach, czułam się tak
dobrze, że nie zawracałam sobie głowy rozmyślaniami, co się dzieje ze
mną, z nami. Wydawało się to tak normalne i właściwe jak wślizgnięcie
się w gorącą kąpiel z pianą. Co nie znaczy, że się nie kłóciliśmy.
Spieraliśmy się o mnóstwo rzeczy: że on nie jest wystarczająco miły
dla Kim, że ja zachowuję się na koncertach jak socjopatka, że on za
szybko prowadzi, że ja ściągam z niego kołdrę. Złościłam się, że nigdy
nie napisał o mnie piosenki. Twierdził, że nie wychodzą mu ckliwe
kawałki o miłości: Jeśli chcesz piosenkę, musisz mnie wystawić do
wiatru albo coś podobnego , oznajmił, wiedząc doskonale, że nie ma
na to szans.
Jednak ostatniej jesieni zaczęły się między nami innego rodzaju
kłótnie. Właściwie nawet nie kłótnie. Nie krzyczeliśmy. Nawet nie
dyskutowaliśmy, ale w nasze życie wkradło się napięcie. Wydaje się, że
wszystko zaczęło się od mojego przesłuchania w Juilliard.
I co, rzuciłaś ich na kolana? spytał mnie Adam po powrocie.
Przyjmą cię z pełnym stypendium?
Miałam przeczucie, że zostanę przyjęta (zanim jeszcze
powiedziałam profesor Christie o komentarzu jednego z członków
komisji, że wiele czasu minęło, odkąd w szkole widziano prostą
dziewczynę z Oregonu ; zanim jeszcze dostała palpitacji serca, święcie
przekonana, że oznacza to cichą obietnicę przyjęcia). Coś się stało z
moją grą podczas tamtego przesłuchania; przekroczyłam jakąś
niewidzialną barierę i nareszcie potrafiłam zagrać utwory tak, jak je
słyszałam w głowie: techniczna i emocjonalna strona moich
umiejętności nareszcie zlały się w jedno. Pózniej, w drodze powrotnej,
kiedy zbliżaliśmy się z dziadkiem do granicy między Kalifornią i
Oregonem, nagle stanął mi przed oczami obraz siebie taszczącej
wiolonczelę ulicą Nowego Jorku. Jak gdybym WIEDZIAAA i ta
pewność umościła się w moim brzuchu niczym ciepły sekret. Nie
należę do osób skłonnych do przeczuć lub zbyt pewnych siebie, więc
podejrzewałam, że moja wizja była czymś więcej niż tylko fantazją.
Poszło w porządku oznajmiłam Adamowi i w tej samej chwili
uświadomiłam sobie, że pierwszy raz skłamałam mu w żywe oczy, a to
co innego niż wszelkie kłamstwa przez niedopowiedzenie, jakie
zdarzały mi się wcześniej.
Przede wszystkim nie wspomniałam, że staram się o przyjęcie do
Juilliard, co w rzeczywistości było poważniejszym przewinieniem, niż
może się wydawać. Zanim wysłałam podanie, każdą wolną chwilę
musiałam poświęcać na próby z profesor Christie, by dopracować
koncert Szostakowicza i dwie suity Bacha. Kiedy Adam pytał, czemu
jestem taka zajęta, celowo ograniczałam się do mętnych wymówek, że
uczę się trudnych nowych utworów. Usprawiedliwiałam się przed sobą,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]