[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rek zupełnie nie pojmuje, co się wyrabia, śpiewa co sił, mając przed sobą pusty parkiet.
Myszowata mnie dostrzega, kiwa na mnie butelczyną, nie wiem, co ze sobą zrobić, więc piję z nią
dwie kolejki. Przytula się do mnie nieco ospale, pewna swej kobiecości, której ja nawet nie śmiem
przeczuć, z kąta łypie na nas Joe, już pewny swego, rozpaczliwie szukam sojuszników.
Ksiądz Grzegorz siedzi jakby obok, patrzy po ludziach, uśmiecha się lekko i bez
złośliwości, tylko na nasz widok poważnieje, przybiera grymas nieodgadniony. Jedynie oczy skrzą
mu wesoło. Nasze spojrzenia nie mogą się spotkać. Dziękuje, dobry księże Grzegorzu.
- Ksiądz czegoś chce - mówię i uwalniam się od myszowatej. Odprowadza mnie
westchnienie pełne rezygnacji.
Podajemy sobie dłonie. Ksiądz Grzegorz wstaje, jest jeszcze mniejszy, niżby się wydawało.
Ale muskularny. Kojarzy się z dzieckiem zatrudnionym w kopalni, zmuszonym do nadludzkiego
wysiłku, z czymś takim właśnie strasznym - ale nie widzę śladu choroby.
Zamieniamy parę zdań.
- Ty nie stąd.
- Skąd ksiądz wie?
- Inaczej się ruszasz. Zabawne. Ci wszyscy dobrzy ludzie mają proste, pewne ruchy. Ty się
rozglądasz na wszystkie strony, aż myślę sobie, że obawiasz się ciosu.
Drapię się w głowę.
- W takim razie, ksiądz też nietutejszy.
- Widziałem cię na mszy - przypomina sobie - ja nawet cię rozumiem. Gdybym miał
dwadzieścia lat, też bym nie wierzył w Boga.
- Mam dwadzieścia siedem.
- Wielkie mi rzeczy - śmieje się ksiądz Grzegorz. - W Boga dobrzy ludzie zaczynają wierzyć
po trzydziestce. - Zerka na smutną myszowatą, znów się śmieje. - Chodz, pomogę ci.
Stawia drobne kroczki. Na dworze przymrozek, niebezpiecznie iść, docieramy do schodów i
chwytam go pod ramię. Muszę uginać kolana. Na zewnątrz paru Polaków pali. Kłaniają się księdzu.
Jest zimno, ulica lśni, szczęściem parafia jest niedaleko, lecz my skręcamy w lewo, do dawnego
budynku zakonnic. Ksiądz Grzegorz uwalnia się od mojego uścisku.
- Nie jest ze mną tak zle.
Middletown lśni pierwszym szronem, okna są martwe, gwiazdy ostre, nic nie rozprasza
bezruchu. Drewniane domy przypominają dekoracje, łyse drzewa wkręcają się jedno w drugie,
milkną śmiechy polonijne.
- Ksiądz nie sypia u księdza Mirka?
- Wolę być sobą u siebie - odpowiada ksiądz Grzegorz, a ja już wiem, że stosunki między
nim a Mirkiem mogłyby być cieplejsze.
Odprowadzam go pod drzwi i tam zostawiam.
Przed jakieś dwadzieścia minut włóczę się pustymi ulicami. Wracam. Polonia powoli się
rozchodzi, pijane chłopy pakują się do samochodów i zaraz będą jechać. Jutro rano msza święta i
głupio by się tak rozpierdolić
0 słup przed rozgrzeszeniem. Myszowata zniknęła. Po pustoszejącej sali rozbija się wściekły
trzmiel. Joe.
- Gdzieś ty kurwa był?
- Ksiądz Grzegorz...
- Taka sprawa, a ty się z księdzem włóczysz!
Joe ledwo panuje nad sobą, rusza barkami, głowa mu nisko zwisa, nawet nie próbuje
pogodzić się z tym, że dziś musi mu starczyć jego ślubna.
- Chory człowiek, Joe. A z nią gadałem! - kłamię. - Nie chciała jechać. Odmówiła! Miałem
ją siłą zaciągnąć?
Twarz Joego ściąga się do środka, marszczy. Jest stara i zła.
- Takie z tobą gadanie! Jak i robota! Jak i kurwa wszystko! Wracaj ty do Polski lepiej, ot co!
Popycha mnie, porywa niedopitą flaszkę i sunie w kierunku samochodu. Irena za nim,
zrównujemy się. Najchętniej pokazałbym mu fucka
1 więcej nie oglądał. Głupie to i niedojebane. Jestem w obcym miejscu, środek nocy. Nie
wziąłem dolarów. Paszportu, czegokolwiek.
Zaczynam żałować, że nie mam prawa jazdy, duszę ten żal w zarodku. Nie dostanie głupi
Joe ode mnie satysfakcji. Nawet takiej.
Joe zapił i nie jedziemy na poranną mszę, jemy śniadanie z Ireną i Sebastianem, z góry
dobiega nas pijackie chrapanie. Można pomyśleć, Joe ledwo się stoczy, przestraszony i potulny jak
jagnię, wyciągnięte z sideł.
Gdzie tam, toczy się po schodach, do mnie nie mówi choćby słowa. To i ja się nie odezwę.
Jem swoje płatki i zwalam się przed telewizorem, oglądam stare filmy sensacyjne na jakimś kanale,
aż Joe nie wyrwie mi
pilota i nie przełączy na program sportowy. Zamykam się przed komputerem, w pokoju
nieobecnego Sebastiana.
Koło drugiej po południu smutna Irena informuje mnie, żebym się spakował. Wygląda tak
żałośnie, że myślę głównie o niej, nie o tym, co ze mną dalej będzie. Czuję nawet jakiś rodzaj ulgi.
Składam rzeczy do torby, paszport zamykam na piersi, wyjmuję dolary z szuflady, parceluję między
kieszenie. Gapię się chwilę przez okno. Schodzę. Joe już gotowy.
Msza popołudniowa zaczyna się o piątej, wyjeżdżamy godzinę wcześniej. Joe wściekłym
ruchem pakuje moją torbę do bagażnika, ostro wchodzi w zakręty, a Niemen wyje dwa razy głośniej
niż zwykle. Zahukana Irena pyta, jak się mam. Wszystko w porządku, mówię, lepiej po prostu nie
może być.
Zatrzymujemy się przed byłym budynkiem klasztornym dla zakonnic. Joe wywala moje
graty z samochodu, uśmiecha się głupkowato, jakby jakaś część jego durnej duszy przeczuwała, że
co jak co, ale takie zachowanie nie jest w porządku. Za pózno. Już Mirek wynurzył się ze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]