[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nad tym, dlaczego czuje bardziej ulgę niż irytację z powodu zwłoki.
- Moglibyście posłać kogoś do zamku? - spytała.
Jej rozmówca spojrzał na swego towarzysza, atletycznie wyglądającego
mÅ‚odzieÅ„ca o gÄ™stych czarnych wÅ‚osach i krzaczastych brwiach, w niespo­
tykanym koronkowym halsztuku pod brodą, z równie zadziwiającym rapie-
rem, przytroczonym u pasa. Był przystojny i sądząc ze sposobu, w jaki omiótł
spojrzeniem Kate, dobrze o tym wiedział. Kiwnął głową oberżyście.
- Czemu nie. Mogę pójść.
- Proszę więc zaraz go posłać. I powiedzieć, żeby dał znać w zamku, iż
pani Katherine Blackburn przybyła do Clyth i rano wyruszy do zamku.
- A to pani jest panią Blackburn? - spytał towarzysz oberżysty.
- Tak.
- Witamy w Clyth - powiedział. - Ja jestem Callum Lamont.
Nagły prąd zimnego powietrza poruszył brzeg jej spódnic. Drzwi za jej
plecami otwarły się.
- Ta dama potrzebuje pokoju.
Oberżysta skierowaÅ‚ wzrok za Kate, tam gdzie staÅ‚ Kit, bez wysiÅ‚ku koÅ‚y­
sząc na ramieniu ciężki kufer, w drugiej ręce trzymając skrzynkę za uchwyty
ze sznurka. Lamont gwałtownie zmrużył oczy, ale nie odezwał się słowem,
tylko cofnął w cień.
- Trzy szylingi za noc - oznajmiÅ‚ oberżysta, czÅ‚apiÄ…c za kontuar i wska­
zując Kitowi i Kate, by poszli za nim. - Płatne z góry.
Kit położył koronę na księdze gości.
- A co z wami, kapitanie? - spytał oberżysta. - Dla was też pokój czy... -
uśmiechnął się obleśnie.
120
- Opacznie mnie zrozumiałeś, przyjacielu. - W sposobie, w jaki Kit wymówił
to ostatnie słowo, nie było absolutnie nic przyjacielskiego. -Jestem jej woznicą.
Mężczyzna prychnął, ale postanowił nie drążyć głębiej sprawy.
- Jest tylko jeden pokój. Wynajmą ci pryczę nad stajniami za dwa pensy.
- Zgoda. - Chłodne zielone oczy Kita zerknęły w stronę Kate. - Czy pani
czegoÅ› jeszcze potrzebuje?
- Tak. Chciałabym, by wniesiono na górę wannę z gorącą wodą...
Oberżysta parsknął śmiechem.
- Pani życzy sobie siÄ™ wykÄ…pać. - Ton Kita skutecznie ostudziÅ‚ jego we­
sołość.
Ponuro Å‚ypnÄ…wszy okiem, oberżysta przyÅ‚ożyÅ‚ do ust potężne Å‚apsko zwi­
nięte w trąbką i ryknął:
- Meg!
Po chwili zjawiła się chuda, zahukana jasnowłosa kobieta.
- Czego chcesz, Gordie?
- WnieÅ›cie z Robbiem miedzianÄ… baliÄ™ do kuchni i nalejcie do niej gorÄ…­
cej wody. Pani chce wziąć kÄ…piel. - PosÅ‚aÅ‚ Kate spojrzenie, wyraznie mó­
wiÄ…ce, że ten pomysÅ‚ uważa za szalony. -Nie można wciÄ…gnąć balii po scho­
dach, ale kuchnia jest dość wygodna. Meg pani usłuży, a Robbie popilnuje
drzwi. Za jeszcze jednego szylinga.
- Doskonale - powiedziała Kate. Gdyby nie było nic innego, wykąpałaby
siÄ™ w korycie dla koni. ChciaÅ‚a znów poczuć siÄ™ czysta. Meg, szeroko otwo­
rzywszy oczy ze zdumienia, że ktoś może kąpać się w zimie, pospiesznie
dygnęła i zniknęła.
- Jeszcze coś? - spytał oberżysta, trochę skwapliwiej, kiedy Kit brzęknął
złotem.
- Macie jakiś godny napitek?  spytał Kit.
- Nikt do tej pory nie narzekaÅ‚. - Oberżysta schyliÅ‚ siÄ™ i postawiÅ‚ na la­
dzie brązową szklaną butelkę i dwa cynowe kubki. Bez słowa nalał na palec
trunku do jednego z nich i podsunął Kitowi, który tak samo w milczeniu uniósł
naczynie do ust i pociągnął łyk. Popatrzył z uznaniem.
- Francuski koniak. Nic dziwnego, że nikt się nie uskarżał.
- Znaleziony na plaży. Sam znalazłem.
- ZdumiewajÄ…ce, że niektórzy ludzie nie pilnujÄ… jak trzeba takiego skar­
bu. - MusnÄ…Å‚ spojrzeniem Kate. Jej twarz spochmurniaÅ‚a. NalaÅ‚ miarkÄ™ naj­
pierw jej, potem sobie. Uniósł kubek.
- Niech pani znajdzie to, czego pani pragnie, pani Blackburn - powie­
dział z wymuszoną dobrodusznością.
121
I niech znajdÄ™ to, czego potrzebujÄ™, panie MacNeill - odparÅ‚a, wytrzy­
mujÄ…c jego spojrzenie.
Pokrzepianie siÄ™ na duchu
GorÄ…co wody wsÄ…czaÅ‚o siÄ™ w zmÄ™czone mięśnie Kate, a zapach drogie­
go mydła nęcił zmysły. Znużenie w końcu pomogło jej rozładować napięcie
ostatniego tygodnia.
W czasie gdy moczyÅ‚a siÄ™ w balii, Megan wypraÅ‚a jej halkÄ™ i koszulÄ™, cmo­
kajÄ…c nad zÅ‚ym stanem sukni. RozwiesiÅ‚a pranie przed kominkiem na porÄ™­
czy krzesÅ‚a i zdjęła z haka parujÄ…cy kocioÅ‚ek. Ostrożnie dolaÅ‚a wody do mie­
dzianej balii.
- ProszÄ™. Tak bÄ™dzie lepiej. - Przerażona poczÄ…tkowo kobieta powoli od­
prężaÅ‚a siÄ™, krzÄ…tajÄ…c przy Kate. - Ale ma pani Å›liczne wÅ‚osy! Wielka szko­
da, że takie poczochrane. Tutejsze ludzie nie przejmują się tym, co się liczy
dla damy ani co się dżentelmenom podoba.
- Nie? - bąknęła Kate niewyraznie.
- Kapitan dba o panią, to widać - powiedziała Meg przebiegle.
Kit? Tak. Istotnie dbał. Nieszczęśliwie, ponuro i niechętnie.
- Dlaczego nazywasz go kapitanem?
- Co? - Meg przejechaÅ‚a szczotkÄ… po obrÄ™bie sukni. - Niech mi pani wie­
rzy, żem się napatrzyła dość mundurów, by wiedzieć, który jest jaki. Połowa
młodych w Szkocji nosi pułkowe odzienie. To jest oficerska kurtka, ta jego.
A czemu mówię kapitan, no bo kapitan czy major, co to komu za różnica. -
Czy on tu przyjechał, żeby dołączyć do milicji? - ciągnęła. - Bo jeśli tak, to
bym mu radziła się tym nie chwalić w Clyth.
Kate zmarszczyła brwi.
- Do jakiej milicji?
- No przecie do tej, co stacjonuje w zamku Parnell, od kiedy im kapitana
zabili.
- Zabili? - powtórzyła Kate.
Twarzyczka Meg przybrała wyraz zatroskania.
- Ano tak. Nowy kapitan przyjechaÅ‚ w zeszÅ‚ym tygodniu, kapitan Wai­
ters, i przeniósÅ‚ żoÅ‚nierzy do zamku, tak jak sobie markiz zażyczyÅ‚. - UÅ›miech­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •