[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na nic. Jesteś kobietą - piękną, wzbudzającą pożądanie. Jedno
spojrzenie na ciebie wystarczy, aby każdy mężczyzna zapom­
niaÅ‚ o wszystkich naukach, wÅ‚Ä…cznie z zasadami dobrego wy­
chowania.
- Każdy z wyjątkiem ciebie prawda, Riordanie? To chcesz
powiedzieć? JesteÅ› typem przywódcy, a mężczyzna tego pokro­
ju nigdy siÄ™ nie zapomina.
Wszystko siÄ™ w nim zagotowaÅ‚o ze zÅ‚oÅ›ci. Mocniej niż za­
mierzał, szarpnął do tyłu jej głowę.
- Ostrzegam cię, że z chwilą, gdy zaśniesz, będziesz zdana na
łaskę tych wygłodniałych samców. Nie dasz rady im wszystkim.
- Czyżby?
Zaskoczony poczuł zimną stal noża na gardle.
- Pierwszy, który mnie dotknie, przypłaci to życiem. Po
czymÅ› takim wÄ…tpiÄ™, aby pozostali chcieli mi siÄ™ narazić. Zga­
dzasz siÄ™ ze mnÄ…, kapitanie?
- Tak jest. - Zmrużywszy oczy, puścił jej ramię i cofnął się
o krok.
- A teraz dobranoc, Riordanie.
BurknÄ…Å‚ coÅ› pod nosem, patrzÄ…c, jak schodzi po schodkach
pod pokład.
PowróciÅ‚ na dziób, aby przejąć ster od Newtona. PoczuÅ‚ mi­
mowolny podziw dla Ambrozji. Nie dostrzegł momentu, kiedy
sięgała po nóż, ani gdy przykładała mu go do gardła. Zrobiła to
w ułamku sekundy. Jeden zdecydowany ruch, a byłoby po nim.
Kiedy podszedł do Newtona, ten zauważył:
- Widzę, że rozmawiał pan z naszą panienką.
- Rozmawiać? - StaÅ‚ obok starego żeglarza, czekajÄ…c, aż je­
go gwaÅ‚townie bijÄ…ce serce siÄ™ uspokoi. - Trudno jest rozma­
wiać z Ambrozją. Znacznie łatwiej jest pojedynkować się z nią
na szpady.
- Zawsze była cięta w języku. - Stary żeglarz uśmiechnął
siÄ™ w ciemnoÅ›ciach. - Wiem jedno. Jeżeli panienka kogoÅ› po­
kocha, to jej miłość będzie spontaniczna i żarliwa. Mężczyzna,
który zdobędzie serce Ambrozji Lambert, dostąpi wielkiego
szczęścia; otrzyma dar, którego nie da siÄ™ kupić nawet za naj­
większe skarby świata. Zdobędzie miłość i lojalność, które nie
ustaną aż po grób.
- Tak. - SiÄ™gajÄ…c po ster, Riordan dotknÄ…Å‚ rÄ™kÄ… gardÅ‚a. Cho­
ciaż skóra nie została zadraśnięta, miał wrażenie, że czuje na
szyi ucisk ostrego ostrza. Zapamiętał też spojrzenie Ambrozji
- nieustępliwe i lodowate. - Zakładając, że przedtem nie zabije
swego ukochanego.
ROZDZIAA ÓSMY
Drugi dzień podróży w niczym nie przypominał pierwszego.
Słońce znikło za grubą warstwą ciemnych chmur. Zerwał się
ostry północny wiatr, burzÄ…c wody oceanu, które z rykiem prze­
lewały się przez pokład. Marynarze poruszali się tylko z pomocą
lin, z obawy, że w przeciwnym razie fale natychmiast zmiotą
ich do morza. A potem zaczął padać deszcz - rzęsisty i ulewny,
połączony z hukiem piorunów i trzaskiem błyskawic, które raz
po raz rozdzierały pociemniałe niebo.
Kiedy w końcu minęli burzową strefę, okazało się, że wicher
zepchnÄ…Å‚  Nieustraszonego" z wytyczonego kursu. Stracili
przez to kilka godzin, które teraz należało nadrobić.
- Lambert! - wykrzyknÄ…Å‚ Riordan ze swego stanowiska za
sterem na dziobie. Serdecznie żal mu było Ambrozji. Od wielu
godzin walczyÅ‚a mężnie u boku innych marynarzy z rozszala­
łym żywiołem. Podobnie jak oni, była przemoczona do suchej
nitki. Jej ubranie ociekało wodą, przylegając mocno do ciała.
Nie mogła już dłużej ukrywać swej płci. Ci którzy dotychczas
nie wiedzieli, że majÄ… wÅ›ród siebie kobietÄ™, mogli teraz przeko­
nać siÄ™ o tym, widzÄ…c rysujÄ…ce siÄ™ pod mokrÄ… koszulÄ… piersi i in­
ne wypukÅ‚oÅ›ci. Ale wÅ›ród caÅ‚ej zaÅ‚ogi nie znalazÅ‚by siÄ™ już ma­
rynarz, mający za złe jej obecność na pokładzie. Widzieli, że się
nie oszczędza i stara pracować za dwóch.
- Słucham, kapitanie. - Ambrozja uniosła głowę. Wycierała
właśnie deski pokładu.
- Fielding potrzebuje pomocy w kambuzie. Trzeba przygo-
tować posiÅ‚ek dla zaÅ‚ogi. - ChciaÅ‚ dać jej przy tej okazji możli­
wość przebrania się w suche ubranie i wypicia gorącej herbaty.
Oczy Ambrozji zapłonęły gniewem.
- Czy ja wyglądam na kucharza? Niech ktoś inny pomoże
Fieldingowi przy pracy.
Riordan zacisnÄ…Å‚ usta w wÄ…skÄ… liniÄ™. Czy ona zawsze musi
być taka uparta?
- Kwestionujesz mój rozkaz?
- Nie, kapitanie - wysyczała przez zaciśnięte zęby - ale
wolę, żeby mnie raczej trafił piorun na maszcie, niż bym miała
tkwić w kuchni z Fieldingiem jako szefem.
Kilku marynarzy wybuchnęło śmiechem. Dobrze wiedziano,
że Fielding zajmowaÅ‚ siÄ™ głównie napychaniem wÅ‚asnego prze­
pastnego brzucha, a pomocników wyzyskiwał bezlitośnie.
W tej chwili jednak wiÄ™kszość z nich nic by nie miaÅ‚a przeciw­
ko takiej robocie. Przynajmniej mogliby się osuszyć się i najeść.
- Bardzo dobrze. - Riordan zwróciÅ‚ siÄ™ do mÅ‚odego chÅ‚opa­
ka, liczącego nie więcej niż trzynaście lat.
- Brandonie, ty pójdziesz do kambuza pomóc Fieldingo­
wi. - SpojrzaÅ‚ na AmbrozjÄ™. Jego wzrok nie zachÄ™caÅ‚ do sprze­
ciwu. - Marynarzu Lambert, niech będzie, jak chcesz. Wejdz na
maszt z mÅ‚odym Randolphem i zacznijcie rozwijać żagle. Mu­
simy nadrobić stracony czas.
Ambrozja usłyszała śmiech. Marynarze cieszyli się, że to nie
im przypadÅ‚o w udziale to nieprzyjemne zadanie. ZadarÅ‚a wo­
jowniczo podbródek, ujęła za linę i powoli zaczęła się wspinać.
Wysokie fale rozbryzgiwaÅ‚y wokół fontanny sÅ‚onej zimnej wo­
dy. Sięgały aż poza burtę, opryskując Ambrozję od stóp do głów.
Była zadowolona, kiedy wreszcie wspięła się na tyle wysoko,
że woda nie mogła jej dosięgnąć. Jednakże sztywne i mokre liny
bardzo dawały się jej we znaki, obcierając aż do krwi skórę na
dłoniach. Padający wciąż deszcz dodatkowo utrudniał pracę;
ilekroć spojrzaÅ‚a w górÄ™, musiaÅ‚a zamykać oczy, ponieważ stru­
gi wody zalewały jej twarz i siekły w policzki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •