[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- drgnięcie ramion, kiedy Andrea zrezygnował. Od tego czasu olbrzymi Grek siedział dosyć
spokojnie, zadowalając się ponurymi spojrzeniami w stronę wartownika, jak człowiek, któremu
złośliwie wyrządzono krzywdę. Jedna próba zerwania więzów wystarczyła. Porucznik Turzig miał
bystre oczy, a spuchnięte, pokaleczone i krwawiące przeguby nie pasowały do postaci, za jaką
Andrea chciał uchodzić. Wspaniałe aktorstwo - rozmyślał ze smutkiem Mallory - tym bardziej
godne uznania ze względu na spontaniczność improwizacji. Andrea powiedział tyle, ile i tak można
było sprawdzić, a wiara w pozostałą część jego opowiadania była po prostu logiczną konsekwencją.
Nie powiedział Turzigowi nic ważnego, nic, czego by Niemcy sami nie mogli wykryć - z
wyjątkiem planowanej ewakuacji na Cheros przez flotę. Mallory przypomniał sobie swoje
oburzenie, swój wstrząs, gdy usłyszał, jak Andrea o tym mówi - ale Andrea był o wiele bardziej
przewidujący od niego. Istniało uzasadnione przypuszczenie, że Niemcy odgadli to sami - między
brytyjską akcją na działa Nawarony i desantem na Cheros zachodziła zbyt duża zbieżność w czasie,
ponadto możność ratunku dla nich wszystkich niewątpliwie zależała wyłącznie od tego, jak
dokładnie Andrea przekona Niemców, że jest człowiekiem, za którego się podaje, i od względnej
swobody ruchów, jaką w ten sposób może zyskać. Nie ulegało wątpliwości, że ze wszystkiego, co
powiedział, właśnie wiadomość o planowanej ewakuacji w jaiimś stopniu przekonała Turziga. Fakt,
że Andrea wymienił sobotę jako dzień inwazji, miał tym większe znaczenie, że była to istotnie
pierwsza data podana przez Jensena - najwidoczniej oparta na fałszywej informacji podsuniętej jego
agentom przez kontrwywiad niemiecki, który wiedział, iż niemożliwe jest ukrycie przygotowań do
inwazji. Wreszcie gdyby Andrea nie powiedział Turzigowi o niszczycielach, mógłby go nie
przekonać i wszyscy skończyliby na oczekujących w fortecy szubienicach, działa pozostałyby nie
tknięte i tak czy inaczej zniszczyłyby brytyjskie okręty. Wszystko to było bardzo skomplikowane,
zbyt skomplikowane wobec stanu, w jakim znajdowała się głowa Mallory ego. Westchnął i
przeniósł wzrok na innych. Zarówno Brown, jak i przytomny już Miller siedzieli prosto, ręce mieli
związane za plecami i wpatrywali sią w śnieg. Mallory doskonale rozumiał, jak się czują; cała
prawa strona twarzy bolała go okrutnie. Dokoła nic, tylko porozbijane i bolące głowy - myślał
Mallory z goryczą. Zastanawiał się, jak się czuje Andy Stevens, leniwie zerknął ku jaskini i nagle
zdrętwiał. Powoli, niezwykle ostrożnie odwrócił oczy od jaskini i wlepił je w wartownika, który
siedział na nadajniku radiowym, czujnie pochylony nad leżącym na kolanach schmeisserem, i
trzymał palec na spuście. Proś Boga, żeby się nie odwrócił, mówił sobie Mallory, proś Boga, żeby
się nie odwrócił. Niech siedzi tak jeszcze trochę, choćby chwilę dłużej... Mallory czuł, że wbrew
samemu sobie znowu wraca wzrokiem do jaskini.
Andy Stevens wypełznął z wnętrza. Nawet w bladym świetle gwiazd każdy ruch był
straszliwie wyrazisty, gdy cal po calu czołgał się kurczowo na piersiach i brzuchu, ciągnąc za sobą
strzaskaną nogę. Podpierał się dłońmi, podciągając ciało do góry i naprzód, podczas gdy głowa
opadała mu stale z bólu i wyczerpania na mokry śnieg, a potem powtarzał tę samą rozdzierającą
serce czynność. Jakkolwiek chłopak jest osłabiony i cierpiący, pomyślał Mallory, jego umysł
pracuje nadal: na ramionach jako kamuflaż miał białą płachtę, a w prawym ręku trzymał czekan.
Musiał słyszeć coś z rozmowy Turziga: w jaskini były jeszcze dwa czy trzy automaty, mógłby
łatwo zastrzelić strażnika w ogóle nie wychodząc - ale wiedział, że huk wystrzału zaalarmuje
Niemców, którzy przybiegną, zanim zdąży przepełznąć przez parów, a tym bardziej rozciąć więzy
choćby jednemu ze swoich kolegów. Mallory ocenił, że Stevens ma jeszcze do przebycia najwyżej
pięć jardów. Południowy wiatr omijał zagłębienie parowu, docierał tu tylko jakby stłumiony szelest,
poza tym nie było żadnego dzwięku, nic poza ich oddechami czy jakimś ruchem od czasu do czasu,
gdy ktoś rozprostowywał zdrętwiałą lub zmarzniętą nogę. On go usłyszy, gdy będzie bliżej - myślał
Mallory z rozpaczą. - Nawet w tym miękkim śniegu go usłyszy. Mallory pochylił głowę i zaczął
kasłać głośno, prawie bez przerwy. Wartownik spojrzał na niego najpierw ze zdziwieniem, a potem
z irytacją.
- Spokój - rozkazał po niemiecku. - Natychmiast przestań kasłać.
- "Husten? Husten?" Kasłać? Nie mogę się powstrzymać - zaprotestował Mallory po
angielsku. Znowu zakasłał głośniej i bardziej uporczywie. - To wina waszego porucznika -
wykrztusił. - Wybił mi parę zębów. - Mallory ego nawiedził znowu paroksyzm kaszlu. - Co ja
jestem winien, że się krztuszę własną krwią?
Stevens znajdował się w odległości około trzech jardów, lecz gonił resztkami sił. Nie mógł
podciągnąć się teraz na całą długość rąk i posuwał się o żałosne cale. Wreszcie przestał pełznąć i
leżał bez ruchu z pół minuty. Mallory pomyślał, że chłopak zemdlał, ale Andy podzwignął się
znowu, tym razem jednak stracił równowagę i upadł ciężko w śnieg. Mallory rozkasłał się na dobre,
ale było za pózno. Wartownik zerwał się ze skrzynki, odwrócił i skierował wylot lufy schmeissera
na leżące prawie u jego stóp ciało. Zobaczywszy, kto to jest, uspokoił się i opuścił lufę peemu.
- Kurczak wyszedł z gniazda - powiedział. - Biedny kurczaczek! - Mallory jęknął, widząc
zamach peemu ku bezwładnej głowie Stevensa, ale wartownik, którego reakcja była zupełnie
automatyczna, zatrzymał kolbę o parę cali nad udręczoną twarzą, schylił się, prawie delikatnie
wyjął czekan z osłabionej dłoni i wyrzucił go za krawędz wąwozu.
Potem ostrożnie podniósł Stevensa za ramiona, podłożył mu pod głowę zgniecione
prześcieradło, ze zdumieniem pokiwał głową i usiadł na skrzynce z amunicją.
Zroda Godz. 04.00_/06.00
Hauptmann Skoda był małym, chudym człowieczkiem koło czterdziestki, czyściutkim,
eleganckim, jowialnym i zepsutym do szpiku kości. Było coś nienaturalnie złośliwego w jego
długiej, żylastej szyi, sterczącej spośród wywatowanych ramion, coś odpychającego w małej,
kulistej głowie. Gdy wąskie, bezkrwiste wargi rozchylały się w uśmiechu, co zdarzało się często,
ukazywały doskonały komplet uzębienia. Uśmiech nie rozjaśniał twarzy, tylko podkreślał szarość
skóry naciągniętej nienormalnie na ostrym nosie i wystających kościach policzkowych, wydobywał
bliznę od cięcia szablą, która dzieliła lewy policzek na dwie części od oka do podbródka.
Niezależnie od tego, czy się śmiał, czy nie, tęczówki jego głęboko osadzonych oczu pozostawały
stale takie same, nieruchome, czarne i puste. Nawet o tak wczesnej godzinie - nie było jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]