[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kaprys.
Aha rzekł, a jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Rozumiem. Dziękuję, Mordimer.
Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Za dwa dni opowiemy de Rodimondowi piękną
bajkę o odwadze jego żołnierzy i ich wspaniałej śmierci w walce ze zdziczałym wrogiem.
Pomyślałem o Elissie oraz o tym, że przez dwie noce podróży zapewne posmakuję owoców
jej wdzięczności. Uśmiechnąłem się do własnych myśli i spojrzałem w bijące pod niebo
płomienie. Jak zwykle były piękne i czyste, tak jak serca tych, którzy niepomni własnych
trudów, służą chwale Pana.
Dla słabych stałem się jak słaby by pozyskać słabych. Stałem się wszystkim dla
wszystkich, by ocalić przynajmniej niektórych.
Zw. Paweł, I List do Koryntian
Owce i wilki
Dlaczego człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do złego? Ba, moi mili, nie mnie
odpowiadać na to pytanie. Wiem tylko, że ja przyzwyczaiłem się do Hez-hezronu. Do smrodu
rynsztoków, do spienionej wody w rzece, gdzie ławice ryb widziało się tylko, kiedy
wędrowały brzuchami do góry, do cienkiego wina i pluskiew w łóżku. Nienawidziłem tego
miasta i nie miałem sił, by je opuścić. Cóż, stałem się szczurem portowym, małym
padlinożercą, pochłaniającym gnijące mięso. Jak widzicie, nie miałem wielkiego wyobrażenia
o swej pracy. A przynajmniej nie miałem go w upalne, bezwietrzne dni, kiedy uliczki Hez-
hezronu spowijał niewyobrażalny całun smrodu. Dlaczego nie wybrałem spokojnego życia na
prowincji, gdzie jako przedstawiciel Zwiętego Officjum, w jednym z małych miasteczek,
zajmowałbym się chędożeniem dziewek, popijaniem z miejscowymi notablami i
popuszczaniem pasa? Znałem inkwizytorów, których bez reszty pochłaniały właśnie takie
bogobojne zajęcia. Przyjeżdżali potem do Hez-hezronu na tydzień czy dwa, spasieni i
zadowoleni z siebie, opowiadając, jak miło płynie życie z dala od kłopotów wielkiego miasta.
A wasz uniżony sługa w tym czasie musiał wdychać odór rynsztoków i trudzić się w pocie
czoła dla Jego Ekscelencji biskupa, który potrafił być bardzo nieprzyjemny, zwłaszcza kiedy
chwytały go ataki podagry.
Owszem, miło mieć licencję wydaną przez samego biskupa Hez-hezronu (to człowieka
nobilitowało w wielu oczach), ale jeszcze milej nie mieć obowiązków i wiecznych kłopotów z
gotówką. Mogłem, co prawda, zamieszkać w oficjalnej siedzibie Inkwizytorium i spać w
chłodnym, czystym dormitorium, ale wtedy kwaterę musiałbym dzielić z innymi
inkwizytorami. A poza tym codzienne modły: w południe, o zachodzie słońca, o północy i na
jutrznię, nie były dla mnie. Tak samo jak wino z wodą rozcieńczane w proporcji jeden do
trzech i cienka kaszka z byle jaką omastą. Z dwojga złego już wolałem pocić się i wdychać
smród we własnej kwaterze. Bo nie znałem zbyt wielu inkwizytorów, którzy brak pieniędzy
uważaliby za cnotę. I nie znałem również zbyt wielu takich, dla których przemieszkiwanie w
dormitorium byłoby szczytem marzeń.
Teraz leżałem na nędznym łóżku w karczmie Pod Bykiem i Ogierem i, zachowując
stoicki spokój, dawałem się żreć pluskwom oraz wszom. Było tak duszno, że czułem, jakbym
wdychał powietrze przez cuchnącą, mokrą szmatę. Obok na stoliku stał dzbanek pełen
cienkiego i ciepłego już wina, a mnie nawet nie chciało się sięgnąć po niego ręką. Leżałem i
rozmyślałem nad marnością ludzkiego życia, kiedy usłyszałem na korytarzu ciężkie kroki.
Przerazliwie skrzypnął jeden z czterech schodków, między moimi drzwiami a korytarzem, po
czym ktoś zatrzymał się w progu i chwilę chrapliwie dyszał. A potem rozległo się pukanie.
Nawet nie chciało mi się na nie odpowiadać. Zwykłe powiedzenie wejść albo kto tam?
przekraczało siły waszego uniżonego sługi. Wydałem więc z siebie tylko jakiś
nieartykułowany odgłos i widać musiał on zostać wzięty za zachętę, bo drzwi rozwarły się i w
progu zobaczyłem mężczyznę, którego ciało, a w zasadzie cielsko, zasłaniało cały prześwit
we framudze.
O, na miecz Pana naszego mruknąłem do siebie, a raczej zaszeptałem, ledwo
poruszając ustami, bo nawet mruczeć mi się nie chciało.
Przybysz był naprawdę ogromny. Potężne, rudo owłosione brzuszysko wylewało mu się
zza wełnianych spodni i wisiało niemal do wysokości przyrodzenia. Miał czerwone, obwisłe
policzki i podbródek niemal zrośnięty z szyją. Jego kark był co najmniej tak szeroki, jak mój
tyłek. W dodatku nieznajomy był cały zlany potem i przerazliwie cuchnął. Wydawało mi się,
że nie sposób już, aby w moim pokoju śmierdziało bardziej niż do tej pory, a jednak... Ale
bystre oczy waszego uniżonego sługi nie mogły nie zauważyć, że człowiek ten miałby kłopot
z przejściem przez ucho igielne nie tylko z uwagi na tuszę. Na jego paluchach dostrzegłem
solidne złote pierścienie z całkiem sporymi oczkami szlachetnych kamieni. Szafir, rubin i
szmaragd. Błękit, czerwień i zieleń. Bardzo pięknie.
Mistrzu Madderdin wysapał, a ja widziałem, iż każde słowo sprawia mu trudność.
Pozwolicie, że usiądę?
Przytaknąłem i miałem tylko nadzieję, że mój niewielki zydel nie rozpadnie się pod jego
ciężarem. Ale przybysz ostrożnie złożył ogromny tyłek na siedzeniu, a potem bez słowa
sięgnął po dzban z moim winem i przechylił go do ust. Pił, a czerwień spływała mu na tłustą
brodę, podgardle, koszulę i wylewała się na wiszący brzuch. Dopił do końca, beknął, po czym
odstawił dzbanek. Wyraznie poweselał, a ja wręcz przeciwnie. Nie lubię ludzi, którzy okazują
mi brak szacunku. Lecz mogłem wysłuchać, co ma do powiedzenia, zanim go zabiję.
Zwłaszcza, że po pierwsze, nie chciało mi się nawet spuścić nóg z łóżka, a po drugie,
pierścienie na jego palcach wskazywały, iż może mieć całkiem ciężką sakiewkę. I być może
przybył podzielić się jej zawartością.
Wybaczcie, panie Madderdin rzekł mocniejszym głosem. Złotem wam odpłacę za
ten zbawczy dzbanuszek.
Skinąłem głową na znak, że przyjmuję wyjaśnienie. A być może tylko zdawało mi się, że
nią skinąłem.
Zastanawiacie się zapewne, co mnie sprowadza w wasze progi i dlaczego ośmielam się
was niepokoić w tak podły czas...
Tym razem nie chciało mi się nawet ruszyć głową i tylko zmrużyłem powieki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]