[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szek, ktoś westchnął głęboko. Zaskrzypiało czyjeś krzesło, wiatr coraz
gwałtowniej przetaczał się nad dachem.
26
 Ktoś jest w ogrodzie  powiedziała nagle Oma i w ciszy zupełnej jej
starczy, lichy głos zabrzmiał głośno i złowieszczo.
 Ktoś chodzi po ogrodzie  powtórzyła Oma.
27
VIII
Kohoutek odnosi nieodparte wrażenie, iż zawód weterynarza wybrano
dlań na długo przed jego narodzinami. Odkąd pamięta (a niekiedy Kohout-
kowi wydaje się, że pamięta pomalowane szarą olejną farbą ściany izby po-
rodowej, w której wyjęto go z brzucha jego matki), zawsze mówiło się o
nim, iż gdy dorośnie, będzie weterynarzem.
 Tak, mój mały Kohoutku, gdy dorośniesz, zostaniesz adeptem sztuk
weterynaryjnych  mówił do Kohoutka jego ojciec.
 To dobre i szlachetne zajęcie, będziesz ratował zwierzęta i będziesz
pomagał ludziom. Będziesz dobrze zarabiał. Ale pamiętaj  ojciec Kohoutka
unosił ostrzegawczo palec w górę  że czeka cię nadludzki wysiłek w nie-
ludzkich warunkach.
Była to jedna z najczęściej wypowiadanych i przekazywanych z pokole-
nia na pokolenie fraz w rodzinie Kohoutków. Być może pradziadek, mistrz
masarski Emilian Kohoutek, nie nadużywał tej frazy, ale znał ją z całą pew-
nością. Natomiast jego syn, Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka, frazę tę nie
tylko znał, ale i wyciągał z niej wszelkie realne konsekwencje.
Dziadek Kohoutka tak często zmuszał ojca Kohoutka do nadludzkiego
wysiłku w nieludzkich warunkach, iż z czasem wyrobił w nim przekonanie,
wedle którego jakikolwiek inny wysiłek niż nadludzki w nieludzkich wa-
runkach nie ma sensu. W związku z tym wszelkie prace, które wszczynał
ojciec Kohoutka, zawierały w sobie element graniczącej z utratą człowie-
czeństwa potworności.
Gdy stary Kohoutek rozpoczynał, na przykład, malowanie domu, wia-
domo było, iż nie spocznie, póki nie skończy. Wkładał na głowę papierową
czapkę i tak ukoronowany wstępował na drabinę malarską. Rozpoczynała
się wielka harówka. Rozpoczynał się wielki obrządek nadludzkiego wysiłku
w nieludzkich warunkach. Stary Kohoutek niczym Mojżesz z góry Synaj
przez szereg dni nie schodził z drabiny malarskiej. Malował nieustannie, je-
go ruchy były nieludzko szybkie i sprawne. Posiłki spożywał, nie opusz-
czając wysokości, na które wstąpił. Czynił to nadzwyczaj niechętnie, z
wielkimi oporami, ulegając wielokrotnym namowom i błaganiom matki. W
końcu odkładał berło pędzla, zdejmował koronę, i godził się na przyjście
służebnicy. Ona szła ostrożnie, drobnymi, pełnymi czci krokami. Niosła
przed sobą tacę. Gdy docierała w bezpośrednie pobliże pokrytego pance-
rzem farby emulsyjnej majestatu, jej ramiona unosiły się w górę.  Zjedz
coś, zjedz coś, Dudusiu  szeptała. Ojciec Kohoutka jadł pośpiesznie, sa-
mym niedbałym sposobem jedzenia, dając do zrozumienia, iż jest przeciwko
jedzeniu. Jadł też zawsze w absolutnym milczeniu, nigdy nie odezwał się do
matki, nie mówiąc o obdarzeniu jej jakimkolwiek kulinarnym komplemen-
tem czy słowem podzięki. Jego jedzenie na szczycie drabiny malarskiej było
bowiem także wymierzone przeciwko matce, która szykując jadło, przyno-
sząc je i nieskończonymi błaganiami nakłaniając go do jedzenia, uczłowie-
czała jego nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach, ergo czyniła go wy-
siłkiem częściowym, pozornym a nawet nonsensownym. Mały Kohoutek z
28
przerażeniem patrzył, jak ciało jego ojca zarasta z wolna wapienną łuską. Z
całej duszy pragnął być taki jak jego ojciec, pragnął nadludzko pracować w
nieludzkich warunkach, ale przeczuwał, że nie sprosta. Z całego serca pra-
gnął być weterynarzem, ale przeczuwał, że nigdy nie będzie takim wetery-
narzem jak doktor Oyermah. Wiedział, że nigdy nie zdoła przeistoczyć się
w prawdziwego z krwi i kości weterynarza.
Oyermah często odwiedzał Kohoutków. Była to epoka, kiedy stajnię i
oborę wypełniał ciemny niczym butwiejące drewno zapach żywych zwie-
rząt. Dotknięty wszelkimi narowami koń Jonathan rżał w kącie i mlaskał
wargami. Słychać było głębokie oddechy dwóch ulubionych krów Omy,
Mary i Elizabeth. Wieprz Douglas chrząkał znacząco. Indyk Beltsville zry-
wał się do lotu, kot Humphrey ze zręcznością kaskadera przechadzał się po
pokrytym papą dachu, nad wszystkim zaś unosił się nieustanny tumult pta-
siego pospólstwa, niezliczonych stad kur, gęsi i kaczek.
 Kury, gęsi i zielone kaczki  Oyermah nucił pierwsze takty  jak się
wydawało Kohoutkowi  Wielkiego Hymnu Weterynarzy, po czym zasiadał
wraz z dziadkiem Kohoutka przy kieliszku spirytusu zmieszanego z gorą-
cym karmelem. Do małego Kohoutka doktor zwracał się per mój szanowny
następco.
 Niedługo nadejdzie pora rozpoczęcia studiów  mawiał  mój szanow-
ny następco, gromadzę już odpowiednie materiały  powtarzał raz po raz i,
jak się miało okazać, nie była to czcza gadanina.
Któregoś lutowego dnia, gdy oślepiające płomienie blisko czterdziesto-
stopniowego mrozu zdawały się obracać powietrze w popiół, Kohoutek uj-
rzał przedzierającą się przez zaspy leżące na podwórzu (które już nie było
dziedzińcem wielkiej rzezni, ale jeszcze nie było ogrodem) charakterystycz-
ną sylwetkę w ogromnym baranim kożuchu.
 A zatem doczekaliśmy się, Panie Naczelniku  Oyermah stanął w
drzwiach, postawił swą ogromną teczkę, z którą się nigdy nie rozstawał, na
ławie pod oknem, potem zbliżył się do kuchennego pieca i jął nad blachą
rozgrzewać zgrabiałe dłonie.
 Tak jest, doczekaliśmy się, Panie Naczelniku  Oyermah mówił do sie-
dzącego za stołem dziadka Kohoutka.  Towarzysz Chruszczow obnażył
podłe uczynki towarzysza Josifa Wissarionowicza, ale krótka będzie jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •