[ Pobierz całość w formacie PDF ]
urządzenie alarmowe, czerwone światełko, zapalające się nawet na dzwięk głosu. Gdyby
jeden z detektywów znalazł się w niebezpieczeństwie, wystarczyłoby, by zbliżył swój aparat
do ust i powiedział na pomoc . Natychmiast na pozostałych aparatach zapaliłoby się
czerwone światełko.
Mam taką propozycję... Jupiter urwał i wpatrzył się w las okalający z trzech
stron polanę. Wydaje mi się mało prawdopodobne, byśmy znalezli ślady na polanie.
Trawa jest zbyt gęsta. Poza tym, jeśli żyje tu jakieś dziwne stworzenie, nie kręci się po
otwartej przestrzeni, tylko ukrywa się w lesie. W przeciwnym razie natknęlibyśmy się już
na nie. Z drugiej strony, Havemeyer mówił Annie, że widział je właśnie na polanie. Jeśli
więc wychodzi na nią, musi przejść między drzewami. Tam ziemia jest nieporośnięta i tylko
tam możemy znalezć jakiś dziwny trop.
Słusznie skinął głową Bob.
Zróbmy więc tak mówił dalej Jupe ja przeszukam las po północnej stronie
łąki i będę szedł w kierunku na zachód od narciarskiego stoku. Pete, ty wez zachodnią
stronę lasu i począwszy od tego dużego, białego kamienia posuwaj się na południe. A Bob...
Bob, czy odpowiada ci południowa strona? Możesz prowadzić przeszukiwania aż do
miejsca, gdzie spotkacie się z Pete'em. Co kilka minut będziemy się porozumiewać. Jeśli
napotkamy niebezpieczeństw albo zobaczymy coś interesującego, włączamy alarm.
Na to ostatnie możesz liczyć zapewnił Pete.
Jupiter wziął plecak, zasalutował kolegom i odszedł w prawo. Pete powędrował
przez bujną trawę na zachód. Uśmiechał się szeroko, jakby chciał okazać, że wcale się nie
boi. Bob wahał się chwilę. Stał, patrząc na góry, których spokój mącił jedynie szum wiatru.
Wreszcie ruszył na południe, ściskając w ręku sygnalizator. Obejrzał się. Jupe znikł już
między drzewami. Pete był wciąż jeszcze widoczny na polanie, zbliżał się właśnie do lasu.
Bob uruchomił swój aparat. Odpowiedział mu sygnał od Jupe'a i zaraz potem od Pete'a,
który odwrócił się i pomachał ręką.
Bob wszedł w las i zatrzymał się. W porannym słońcu na polanie było ciepło i jasno.
Las był bardzo gęsty i panował tu mrok. Ziemię pokrywał kłujący dywan sosnowych igieł,
Bob nie zagłębiając się zbytnio w las, ruszył na zachód. Przepatrywał uważnie ziemię pod
nogami i co parę kroków przystawał, nasłuchując. Nawoływała sójka, wiewiórka przebiegła
po gałęzi z cichym chrobotem. Wtem zobaczył lekkie zagłębienie w gruncie. Igły sosnowe
były rozrzucone wokół niego, jakby od ciężkiego stąpnięcia dużego stworzenia.
Bob dotknął sygnalizatora i po sekundzie przyszła odpowiedz z północy i z
południowego zachodu. Chciał ściągnąć Jupe'a i Pete'a i pokazać im, co znalazł, ale uznał,
że ślad nie jest specjalnie niezwykły. Mógł należeć do niedzwiedzia lub nawet jakiegoś
mniejszego zwierzęcia. Zdecydował się szukać dalej, może znajdzie coś wyrazniejszego.
Posuwał się naprzód wśród gęsto rosnących drzew. Było coraz mroczniej. Wreszcie
splątane gałęzie zupełnie przesłoniły błękit nieba. Wtem zobaczył przed sobą jasny
prześwit. Przyspieszył kroku i wkrótce wyszedł na maleńką polanę. Niemal u jego stóp
otwierała się olbrzymia rozpadlina. Zbliżył się ostrożnie do jej krawędzi i spojrzał w dół.
Było to pęknięcie gruntu na długości około pięćdziesięciu metrów. W najszerszym
miejscu szczelina mogła mieć ze trzy metry rozstępu. Jej ściany były tak strome, że biegły w
dół niemal pionowo. Na dnie leżał nie roztopiony, mimo lata, śnieg.
Bob wiedział, co to jest. Pracując w bibliotece, natknął się na książkę zawierającą
mapy szlaków turystycznych w górach San Gabriel i Sierra. Na mapie rejonu jeziora
Mammoth oznaczono podobną rozpadlinę. Powstała na skutek trzęsienia ziemi i była
wielometrowej głębokości. Na jej dnie panował chłód, jak w jaskini, nawet w najgorętsze
dni. Spadły w zimie śnieg nigdy nie topniał.
W aparacie Boba odezwał się brzęczyk. To Jupe dawał znać o sobie od północy. Po
chwili zadzwięczał drugi sygnał i strzałka przesunęła się na zachód. Teraz Bob nadał swój
sygnał, myśląc w duchu, że lepiej by było, gdyby mieli walkie-talkie. Pragnął podzielić się
natychmiast z przyjaciółmi wiadomością o odkryciu szczeliny po trzęsieniu ziemi, i to
zaledwie na milę od gospody Anny.
Bob jednym susem przeskoczył przez rozpadlinę. Ziemia wzdłuż niej była
nieporośnięta i mimo suszy zachowała pewną wilgotność. Zobaczył, że jego stopy zostawiły
wyrazny odcisk. Doskonałe miejsce na szukanie śladów!
Szedł wolno wzdłuż krawędzi, badając każdy centymetr gruntu. Wtem strzeliła
gałąz, gdzieś po lewej stronie za jego plecami. Przystanął i nasłuchiwał. Mijały sekundy,
jedna za drugą, i odgłos się nie powtórzył. Panowała cisza tak głęboka, że aż dziwna. Nawet
wiatr ustał. Zdawać by się mogło, że wszystkie stworzenia, zamieszkujące góry Lofty,
zastygły w bezruchu, obserwując, nasłuchując i czekając.
Na co?
Bob poczuł drżenie w nogach. Otrząsnął się i chrząknął.
Muszę przestać! jego głos rozbrzmiał mocno i dzwięcznie w martwej ciszy.
Muszę wziąć się w garść. Nie dam się ponieść wyobrazni.
Nasłuchiwał. Zdawało mu się, że słyszy pulsowanie własnej krwi. Nagle pojawił się
inny odgłos czyjś oddech. Tuż za nim, niemal nad jego ramieniem, ktoś sapał głośno.
Wolno, ostrożnie Bob zaczął się obracać, chcąc stanąć twarzą w twarz z
niewiadomym, które wyszło z lasu.
Pózniej Bob nie był w stanie powiedzieć, kto krzyknął pierwszy on czy istota
naprzeciw niego. Wiedział tylko, że krzyk był tak ogłuszający, że aż dzwoniło mu w uszach, i
że patrzył w dwoje ciemnych, czerwono obrzeżonych oczu. Pozostało mu wrażenie czegoś
ogromnego, pokrytego skołtunionym włosem. Zatoczył się i pośliznął na wilgotnej ziemi na
skraju rozpadliny.
Spadł. Leciał w dół, widząc nad sobą błękitne niebo, a potem strome, nagie ściany
rozpadliny. Wykręcił się w powietrzu i gdy osiągnął dno, poczuł wstrząs uderzenia w rękach
i kolanach. Znieg rozprysnął się pod jego ciężarem i okrył go. Usłyszał jeszcze jeden krzyk.
Potem stracił przytomność.
ROZDZIAA 10
Odcisk bosej stopy
Bob otworzył oczy. Powoli mglisty obraz nabierał realnych kształtów. Widział śnieg
wokół siebie i brązowe, błotniste ściany rozpadliny. Leżał bez ruchu i nasłuchiwał. Nie
słyszał już ani krzyku, ani głośnego oddechu. Wysoko nad nim rozbrzmiewał świergot
ptaków.
Powoli, ostrożnie przekręcił się na plecy. Piekły go dłonie i poczuł ból w jednym
ramieniu, ale chyba niczego sobie nie złamał. Gruba warstwa śniegu na dnie rozpadliny
złagodziła upadek.
Patrzył w rozsłonecznione niebo. Pomyślał o tym, co przez chwilę widział tuż przed
sobą czerwono obrzeżone oczy i skołtuniona sierść. Przypomniał sobie opowiadane
dzieciom w Sky Village historie o grasujących po nocy olbrzymach. Wstał wreszcie, dygocąc
z zimna. O parę kroków od niego leżał sygnalizator. Podniósł go, modląc się w duchu, żeby
nie okazał się uszkodzony upadkiem. Działał. Wydawał przerazliwe piski, a strzałka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]