[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zatrzymał się w pół drogi. Nie mógł zwlekać, ikuas wołały coraz natarczywiej.
Zapomniał o zemście, broń wypadła z otwartych dłoni, a on skierował się do drzwi.
Tuż za progiem puścił się biegiem. Pędził w stronę drzew, a zwiewne ikuas krążyły
nad nim, szepcząc radośnie. Ich twarze pochylały się nad jego głową, witały go
uśmiechem. Biegł, dopóki bagno nie zaczęło uginać się pod stopami. Wtedy odbił
się od skrawka suchego gruntu i rozpostarłszy ramiona mnął twarzą naprzód.
Bagno objęło go miękkim, zimnym uściskiem i zamknęło się nad nim z cichym
pluskiem rozkołysanego błota.
W ostatnim przebłysku świadomości zrozumiał, że ikuas go oszukały.
*
Wszędzie śnieg. Zlodowaciała, twarda skorupa, mająca niewiele wspólnego z
białym puchem, zdobiącym obrzeża Martwego Lasu. Dawno przestała ich
zachwycać ta biel. Trzęsąc się w przenikliwym chłodzie, marzyli o choćby skrawku
przestrzeni innego niż biel kolom. Mróz i wiejący nieustannie wiatr, chłostający
twarze ostrymi drobinami śniegu, czyniły wędrówkę trudną. Zadymka ograniczała
widoczność, tylko dzięki wykutej w lodzie rynnie nie zboczyli dotąd ze szlaku.
Była na wpół zasypana, mimo niedawnego przejścia karawany przewozników, do
których obowiązków należało oczyszczanie traktu. Gdyby przybyli pózniej,
odnalezienie go byłoby niemożliwe. Przewoznicy znali szlak na pamięć, a jednak
Danaskee słyszała o wypadkach zaginięcia karawan właśnie tu, o krok od Wieży.
Wiosny ani lata nie było tu nigdy, wieczna zima miała tutaj królestwo. Stąd pod
koniec zuam obejmowała we władanie resztę Loinu, by z nastaniem jas lub ziroth
ponownie wycofać się w te strony.
Bardziej niż lód i śnieg mroziło serca wędrowców wspomnienie tragedii w
Martwym Lesie. Ów nieszczÄ™sny nocleg w schronisku, przerażenie, gdy zobaczyli
puste miejsce Vortara i przecięte więzy. Audząc się jeszcze, przeszukali całą
okolicę. Bez skutku. Wówczas dopiero, gdy już nie dało się dłużej wmawiać sobie
czegokolwiek wbrew faktom, zmuszeni byli przyjąć je do wiadomości. Nie udało
się pokonać Moim, ikuas wygrały. Na nic zdało się szukanie winy w sobie,
roztrząsanie niewykorzystanych alternatyw. Bagno zabrało swój haracz i nic tego
nie mogło zmienić.
Iti jechał więc dalej z brzemieniem tej śmierci na barkach, ze świadomością, że
z grona najbliższych nie został mu już nikt oprócz tej kobiety, z którą jednak
łączyło go coś zupełnie innego niż z traconymi po drodze przyjaciółmi. Czy cel, ku
któremu dąży, będzie wart ceny ich życia? Na dobrą sprawę nie wiedział dotąd, jak
wypełnić nakazane w Tablicach posłannictwo. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie,
czym może być owa Wieża %7łycia, którą z rozkazu bogini miał zniszczyć. A jeśli
nawet tego dokona, jaki wpływ będzie mieć jego czyn na bieg historii? Ufał
przykazaniom Mau, wierzył, że nie przybył tu daremnie. Były jednak chwile, gdy
ogarniało go zwątpienie i czuł, że zamiar przerasta jego siły. Dopóki miał oparcie
w wiernych towarzyszach, wszystko wydawało się łatwiejsze. Danaskee nie mogła
mu pomóc. Była przecież tomem. To prawda, że Mau nakazała pojednanie. Czy
będzie ono jednak możliwe w obliczu miny największej świętości tego narodu?
Przed nimi wyrosło pasmo ośnieżonych wzgórz. Zbliżał się wieczór. Wiatr
ucichł i z wolna na niebo występowały gwiazdy. Na wschodzie pojawił się Roth,
zabarwiając na czerwono wszechobecną biel. Horyzont pociemniał. Nie wszędzie
jednak: na północy, tam, gdzie wiódł szlak przewozników, zza wzgórz biła w niebo
blada poświata. Początkowo nie rzucała się w oczy w szarówce zmierzchu, ale
kiedy zapadła głęboka noc, łuna stała się wyrazna. Jakby gdzieś tam, w oddali,
rozpalono olbrzymie ognisko. Pierwsza odgadła Danaskee, może dlatego, że owo
światło tkwiło w niej, zakodowane głęboko w genach. Zciągnęła wodze irmana,
zaskoczony Iti spojrzał na nią i zafascynowany wyrazem jej twarzy zatrzymał się
również. Pojął powód w jednej chwili.
Zadrżał. Oto ukryta za wzniesieniem, jeszcze niewidoczna, wysyłała ku nim
swój znak Wieża %7łycia. Pogonili wierzchowce. Odpłynęło gdzieś znużenie, ani
przez myśl nie przemknęła chęć odpoczynku.
Teraz, gdy cel był tak blisko, zniknęło zmęczenie. Pragnęli jak najszybciej
dotrzeć do niego. Gnali przez noc w tumanach śnieżnego pyłu, a wzgórza były
bliżej i bliżej.
*
Pojawiła się wraz ze świtem. Patrzyli ze szczytu pagórka na leżącą w dolinie
budowlę, nie mogąc zdobyć się na żaden mch. Oto przybyli. Dwa kari minęły od
czasu, gdy los ustami Tablic wskazał Itiemu drogę. Dwa kari kuszenia złych mocy,
dwa kari igrania z ostatecznym. W końcu spełniło się. Prawda ta powoli docierała
do świadomości Isera i radość poczęła wypierać resztki wątpliwości. Dzgnął
piętami kiseta i mszył zboczem w dół.
Danaskee nie podążyła za nim. Stała jak posąg, jakby mróz ściął ją nagle w
skamieniały sopel. Patrzyła na oddalającą się sylwetkę vala i coś nie pozwalało jej
uczynić tego, na co zdecydowała się ostatecznie już dawno. Czym innym bowiem
było pragnienie osiągnięcia odległego celu, czym innym zaś dokonanie jawnej
zdrady rasy. Na rozterki było jednak za pózno. Pod wpływem nagłego
postanowienia smagnęła wodzami irmana.
Wieża była ogromna. Potężną szklistą kopułę, przypominającą kształtem
domostwa tomów, rozmiarami zaś przewyższającą wszystko, co zdołały stworzyć
kierowane rozumem dłonie, wieńczyła strzelista konstrukcja, sięgająca, zdawało
się, podstawy nieba, wbita weń jak ostrze gigantycznego miecza. Z jej szczytu biła
owa jasność, którą dostrzegli nocą, teraz widoczna nawet w świetle słońca. Stali
przed dwuskrzydłową bramą, zamkniętą na głucho, jakby nikt żywy nigdy tu nie
gościł. Co dalej? Oto dotarli do Wieży, a ona kpiła z nich pancernymi wrotami,
których nie pokona najpotężniejszy taran. Jakby w odpowiedzi na to
niewypowiedziane pytanie wierzeje rozsunęły się ze świstem. Z mrocznej głębi
Wieży wyłoniła się drobna postać w tomeńskim skafandrze.
Był stary. Oblicze miał poorane setkami zmarszczek, plecy zgarbione jakby pod
ciężarem czasu. Stał i patrzył, a oni nie mogli zdobyć się na czyn, który otworzyłby
im drogę. Szacunek dla starców wstrzymywał rękę przed ciosem.
Popłynęło ku nim pytanie:
Kto śmie zakłócać spokój Wieży? Odpowiedzcie, intruzi, ana-steul tego żąda!"
Iti spojrzał mu w oczy. Dostrzegł w nich taki ogrom pogardy, że wzburzyła się
w nim krew. Pojął, że anasteul rozszyfrował jego valijskie pochodzenie mimo
chroniÄ…cego go srebrnego stroju.
Ja, książę iserski, syn boskiego Jasti, jego brat z imienia, przybyłem, aby
położyć kres Mocy. Odejdz stąd, starcze, nie nastaję na twoje życie!" słowa
popłynęły same, choć jeszcze przed momentem nie wiedział, co powinien mu
przekazać.
Czy wiesz, co rzekłeś?" tom wyprostował się z błyskiem w oczach.
Wydałeś na siebie wyrok. Na siebie i na tę renegatkę, która w imię jakichś
ciemnych intryg przywiodła cię do mnie".
Uprzedzając atak, Iti ściągnął z głowy kaptur. Widząc to, anasteul roześmiał się
pogardliwie.
Myślisz, że skoro chronią cię włosy, nikt nie jest w stanie cię pokonać?"
Sięgnął ręką do piersi. Iti dostrzegł tam czarną, prostokątną tabliczkę.
Stalowy hufiec!" odebrał rozpaczliwy krzyk Danaskee i jak gdyby wichura
przeszła przez jego głowę. Zobaczył, że starzec słania się na nogach, z wysiłkiem
próbując położyć palce na owym przedmiocie. Kierowany odruchem zeskoczył z
siodła i, podbiegłszy do leżącego, końcem buta strącił dłoń z czarnej płytki. Było to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]