[ Pobierz całość w formacie PDF ]
narodu polskiego należałoby oczekiwać raczej protestu w sprawie okrucieństw niemieckich
wobec właśnie całego narodu.
Oderwał oczy od zamieszczonej w Prawdzie i Narodzie recenzji jakiegoś lewicowego
pisma codziennego. Tak, gdybym ja zginął w Oświęcimiu (przecież jako bojowiec), ten
pierwszy protest, przeciw mordowaniu %7łydów, mnie by nie obejmował - szepnęła zbawcza
myśl. Nagle spostrzegł tuż przy sobie ogromne jej oczy.
- A cóż mnie oni w końcu obchodzą? - powiedział nagle, niespodziewanie dla siebie samego.
Na drugi dzień przed wieczorem babcia gospodarująca w opuszczonej skrzynce , gdzie
mieszkał Kolumb, wręczyła mu parę gazetek.
- Aha - pokwitował nieuważnie. Jerzy prosił go o przysługę, raz jeden tylko, na początek,
chciał umożliwić przekazanie prywatnie kilku egzemplarzy jednego pisma , drukowanego
właśnie w tej okolicy.
74
Wepchnąwszy nieważki ciężar do kieszeni Kolumb sięgnął po tramwajarską czapkę. Pózno,
bo pózno, ale i tak wybierał się odwiedzić matkę. Od dnia ślubu Aliny bywał u nich jeszcze
niechętnie j. Czuł idiotyzm swej sytuacji wobec kolegi, ale mówić Jerzemu? Po co? - bronił
się przed tą myślą. - Postąpił bardzo porządnie z tym ślubem dla dokumentów, ale czyż mu
nie wszystko jedno, czyją żoną lub siostrą jest Alina?... Jeszcze się właduję na jaki patrol -
pomyślał ze złością wyczuwając ręką paczuszkę Jerzego w kieszeni. Odpukał nieuważnie we
framugę, spostrzegł, że drzewo malowane. Zaklął. Dziesiątki razy jezdził przez miasto z
bronią, ale tak zle odpukany fant mocno go tremował.
Gdy po dwudziestu minutach wysiadł z tramwaju, nie pamiętał prawie o swoim balaście.
Gwiżdżąc niefrasobliwie, za najbliższym rogiem ulicy trafił wprost pod lufę patrolu. Stojąc
pod ścianą z rękoma do góry kątem oka ocenił sytuację jako beznadziejną: wlazł w środek
łapanki, Teraz! Przed wieczorem - gniewał się jak za naruszenie zwyczajowego prawa.
- Dokumenty? - powoli opuścił rękę. Sięgnął do kieszeni.
- Ile dałeś za to świństwo? - usłyszał głos towarzyszącego żandarmom cywila w ceratowym
płaszczu. Mówił to patrząc w kennkartę młodego człowieka, który stał obok Kolumba.
Fachowiec ocenił Kolumb uważając pilnie, czy okrzyk agenta nie odwróci odeń uwagi
żandarmów. Gotów był pryskać w każdej sekundzie. Wyjął z kieszeni papiery.
- A ty? - Agent był już przy nim. W tej chwili Kolumb poczuł, że nogi mu miękną w kolanach.
Wparł się całą siłą w ścianę. W ręce zamiast dowodu trzymał prześwitujące przez bibułkę
egzemplarze pisma.
- Nie to - Kolumb machnął ręką z przepraszającym uśmiechem. Agent roześmiał się widząc,
jak gość nieporadnie lewą ręką sięga do drugiej kieszeni. Zdenerwowanie Kolumba brał za
przyczynę, nie za skutek omyłki z dokumentami.
- O - Kolumb odzyskiwał przytomność. Lewą ręką podał kartę rozpoznawczą, prawa z
pismami wróciła do kieszeni.
- Arbeitskarta - usłyszał. Nagle poczuł, jak grymas kurczy mu twarz. Przeraził się, że nagle się
roześmieje. Podał wyfasowaną od Zygmunta arbeitskartę, opakowaną w zaświadczenie, że
zakład, w którym pracuje, jest kriegswichtig.
Widział, jak jego poprzednik idzie w lewo, ku wysokiej budzie, po której stopniach wchodziło
już kilku mężczyzn. Tylko siadać z tyłu, przy wyjściu! - notował w pamięci, myśląc, by
skakać w biegu. Już mrok. Ze środka nie można by się ruszyć.
- Los - usłyszał. Zrobił krok.
- Nein. - %7łandarm pchnął go łagodnie w stronę bramy.
Jakieś oszałamiające przerażenie: do bramy! Skojarzenie ze znaną z tysiącznych opowieści
próbą aryjskości . W porządku, przecież nie jestem obrzezany - próbował się uspokoić.
Tymczasem w bramie zastał kilkunastu stłoczonych/ludzi pod eskortą jednego żandarma.
Aha. Ci z lepszymi papierami czekają na decyzję - wyjaśnił sobie z miejsca. Po półgodzinie
nadjechała jakaś czarna limuzyna. Ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki.
75
- Wolni - nadszedł cywil, który sprawdzał jego papiery.
Za rogiem Kolumb przystanął. Było pusto. Albo miasto już wiedziało, albo po prostu...
Spojrzał na zegarek.
Rany boskie! - pomyślał i instynktownie ruszył truchtem. Zahamował po kilku krokach.
Chciało mu się śmiać. Był na siebie wściekły. Zpiewać! Wołać coś! Zauważył, że pieszo
wracał w stronę domu. Zatrzymał się i z trudem, jak szofer przeciążoną ładunkiem
ciężarówkę, nakłonił swe ciało do zawrócenia. Nie zdążę. Zanocuję tu bliżej, u ojca. Pójdę
przez Aleję Niepodległości.
Kolumb nie zauważył, że gwiżdże jakąś melodię. Miał do przejścia jeszcze ze dwieście
metrów, gdy pierwszy dozorca z łoskotem zamknął bramę. Jak koń, któremu nad uchem
strzelą z bicza, Kolumb poderwał się do biegu. Nie miał prawa póznym pojawieniem się
zwracać uwagi dozorcy na mieszkanie ojca.
- Cholera - klął zdyszany, ostrzeliwany coraz częściej przez zatrzaskiwane bramy. Mam
szczęście. Przemknął niepostrzeżenie. Cięć się spóznią albo to swój chłop. Biegł po
schodach starając się zachować ciszę. Stary się ucieszy.
Na półpiętrze zatrzymał go pisk opon hamującego samochodu. Stanął jak skamieniały.
Nasłuchiwał. Nic, tylko łomot własnego serca. Nie, teraz doszedł go jakiś odgłos dobijania się
do zamkniętej bramy. A więc nie tu, nie tu. Znowu radował się życiem. Co za dzień!
Wieczorem łapanka. Aresztują dopiero co po godzinie policyjnej... Wściekli się.
Ruszył szybko na górę. Podszedł do drzwi. Zapukał. Silnie. Cóż takiego? Załomotał
klamką.
Stary pan stał przy łóżku.
Nie mylił go słuch. Nie jestem neurastenikiem - pomyślał uśmiechając się krzywo, jakby
wracał do polemik z synem z tych dni, gdy walczył o truciznę.
Nerwowo ściągał marynarkę z poręczy krzesła. A więc słuch mnie nie mylił, choć to trzecie
piętro... Nie jestem neurastenikiem - pomyślał o synu wyszukując drżącymi palcami
ampułkę leżącą na dnie, pod podszewką małej kieszonki marynarki.
Patrząc na klamkę uginającą się pod naciskiem ręki pomyślał o synu: On wam odpłaci.
Wkładając do ust cyjankali poczuł, że szczęka zębami. Woda... popić!... Ale póki żył, nie
mógł zdradzić się żadnym ruchem. Zakrztusił się, połknął. Przez sekundę czuł się jak
zwycięzca: był bezpieczny, nie bał się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]