[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siach i nie mogąc opanować krztuszenia, zakaszlał kilkakrotnie.
Nim zdążył unormować oddech, posłyszał trzask łamanych w pośpiechu gałęzi i w chwilę
pózniej dwie pary rąk z błyskawiczną szybkością rzuciły go o ziemię.
Bill nie bronił się. Nie tylko dlatego, że jego poważnie nadwerężone ostatnim wypadkiem
siły nie były w stanie stawić najmniejszego oporu, ale jeszcze i z tego względu, że lada chwila
spodziewał się przybycia Toma, a widok nadjeżdżającego automobilu może przepłoszyć na-
pastników.
Ale tego rodzaju nadzieje rozwiały się natychmiast, kiedy Monkton, prowadzony przez
dwóch rosłych drabów na dziedziniec swej farmy, uprzytomnił sobie, że przecież jedynym
celem napadu jest chęć zdobycia stu tysięcy dolarów, które niestety, znajdowały się dotąd w
jego kieszeni. A przecież jeszcze minutę temu mógł je ukryć w bezpiecznym miejscu wy-
rzucał sobie, tracąc zarazem wszelką nadzieję na uratowanie gotówki i popadając pod wpły-
wem tego w stan, już nie rozpaczy, ale zupełnej rezygnacji. Ból, wyczerpanie, zarówno fi-
zyczne jak i nerwowe, a przede wszystkim ów srogi zawód, obracający w gruzy marzenia
kilkudziesięciu lat, wszystko to zbyt boleśnie przygniatało Billa Monktona, ażeby miał odwa-
gę podejmować nierówną, walkę.
Szedł więc bezopornie, z głową, zwieszoną, jak skazaniec na szafot, obiecując sobie nawet
w wypadku oszczędzania go przez bandytów, i tak przeciąć na zawsze pasmo podłego życia,
gdzie niepewność jutra jest gorszą udręką, niż najsroższe fizyczne katusze.
Z tymi myślami Bill w asyście dwóch drabów znalazł się na dziedzińcu farmy. Zatrzymano
się obok auta i dopiero, kiedy na nowo rozbłysły samochodowe latarnie i jeden z pilnujących
go ludzi skrępował mu ręce silnymi oplotami powroza, ukazał się trzeci z napastników, który
podchodząc do więznia, zapytał zachrypłym, nabrzmiałym wściekłością głosem:
49
Gdzie Anita?!
Bill pomimo zupełnej apatii zadrżał na dzwięk tego słowa i cofnąwszy się o dwa kroki,
przymknął powieki, aby nie patrzeć w groznie, niesamowicie wprost błyszczące w oprawie
czarnych okularów oczy człowieka, którego imię budziło zabobonny lęk w najśmielszym
gangsterze. Bowiem przed nim stał ów wszechwładny, mściwy szef Kameleon.
Gdzie Anita?!... Gdzie Anita?! usłyszał jeszcze raz, ale tym razem w jego skołatanej
wypadkiem i nadmiarem okropnych przeżyć, głowie myśli poczęły rwać się na strzępy, przed
oczami zawirowały miliony drobniutkich gwiazdek i Bill tracąc świadomość, osunął się na
ręce podtrzymujących go drabów.
Zamknąć to ścierwo w piwnicy i strzec mi jak oka w głowie! rzucił teraz szef w stronę
milczących podwładnych, którzy natychmiast powlekli omdlałego w kierunku lochów.
Nim jednak dotarli do sieni, powstrzymał ich na miejscu nowy rozkaz Kameleona, wypo-
wiedziany tym razem prawie szeptem:
Zostawcie mi go tutaj, a sami skoczcie za ogrodzenie... Zdawało mi się, jak gdyby ktoś
skradał się za parkanem.
Oprawcy Billa pobiegli natychmiast spełnić wolę rozkazodawcy.
Kiedy ich ciemne, barczyste sylwetki zniknęły za bramą i przez kilkanaście następnych se-
kund żaden najlżejszy nawet odgłos nie zdradzał, aby natknęli się na jakiegokolwiek intruza,
Kameleon odetchnął z wyrazną ulgą.
Zdawało mi się rzekł, odzyskując na nowo pewność siebie. Aby skrócić sobie czas
oczekiwania na powrót swoich ludzi, podszedł do leżącego więznia i trąciwszy go brutalnie
butem, rzekł, z nieukrywanym szyderstwem:
A co, Bill, nie udało się Kameleona wywiezć w pole?... Kameleon jest zdrów i ma dola-
ry, a ty jeszcze tej nocy zadyndasz na belce w swym własnym domu... He, he he!... zare-
chotał na całe gardło, a jego zachrypły głos zabrzmiał w cichym powietrzu jak ryk apokalip-
tycznej bestii.
Ale omdlały Bill był nieczuły na wszelkie pogróżki srogiego szefa. Leżał jak kłoda pod
progiem swojej farmy, a tylko jego szeroka, tym razem trupio blada twarz odrzynała się wy-
raznie w pomroce nocy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]