[ Pobierz całość w formacie PDF ]

członkiem Towarzystwa. Co muszę zrobić?
Kobieta podeszła do trybuny na podwyższeniu i wyjęła spod blatu arkusz
papieru.
- Proszę to wypełnić - powiedziała wręczając mi go. - To ankieta rekrutacyjna.
- Czy mógłbym zobaczyć się z szefem Towarzystwa?
- Niech pan najpierw wypełni ankietę, a pózniej zobaczymy - powiedziała i
zabrała się do sprzątania sali po zebraniu.
Szybko zapełniłem rubryczki i oddałem pismo kobiecie. Rzuciła na nie okiem,
pokiwała głową.
- Niech pan chwilkę zaczeka - powiedziała i zniknęła w drzwiach po lewej
stronie podwyższenia.
Nie było jej dziesięć minut, a kiedy wróciła, w jej oczach dostrzegłem
ostrożność i nieufność.
- Pańska kandydatura zostanie przedstawiona na następnym zebraniu
Towarzystwa - powiedziała.
- Czy nie mógłbym jednak... - próbowałem dalej.
- Nie, nie mógłby pan... - stała się nagle opryskliwa. - Proszę już iść - spojrzała
podejrzliwie i jakby z gniewem.
Obróciła się na pięcie tak, że długa spódnica utworzyła na chwilę coś w
rodzaju klosza. Kobieta wzięła do ręki miotłę na długim kiju. W milczeniu, nie
patrząc już na mnie, zaczęła wymiatać kurze.
Wyszedłem, wsiadłem do wehikułu i odjechałem. Niedaleko jednak.
Zaparkowałem za rogiem, w uliczce z dwóch stron otoczonej wysokim
żywopłotem. Zostawiłem wehikuł kilka metrów w głębi, a sam, z lornetką w ręce,
stanąłem przy dziurze w żywopłocie.
Miałem stąd doskonały widok na siedzibę Towarzystwa. Po półgodzinie na
ganku zjawił się wysoki mężczyzna w czarnej bluzie z kapturem, który zasłaniał jego
twarz. Mężczyzna zapalił papierosa. Drgnąłem i listki żywopłotu zaszeleściły. Czy
mężczyzna usłyszał ten odgłos, czy zaniepokoiło go coś innego, dość że nerwowym
ruchem wyrzucił papierosa, nie przydeptując go, wsiadł do granatowego malucha
stojącego przy chodniku i odjechał.
Wskoczyłem do wehikułu i ruszyłem jego śladem. Zauważył mnie szybko i,
klucząc uliczkami, wyjechał w końcu na drogę do Siedlec. Na razie nie
przyspieszałem, bo wydawało mi się, że granatowy maluch człowieka w kapturze nie
ma żadnych szans z wehikułem. Jakże się myliłem!
Zapadła już noc. Jechaliśmy jakiś czas wśród pól, przez uśpione wioski i
zagajniki. Byliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów od Siedlec, w szczerym polu, kiedy
maluch przyspieszył. Wcisnąłem czerwony guzik na desce rozdzielczej, który
uruchamiał tryb rajdowy i zmieniał nasz ministerialny pojazd w pogromcę szos. Nie
minęło kilka sekund, a siedziałem maluchowi na ogonie. Licznik prędkości
pokazywał 105 kilometrów na godzinę.
Odbiłem w lewo, próbując go wyprzedzić, ale zajechał mi drogę.
Błyskawicznie skontrowałem w prawo, ale i tym razem kierowca granatowego
malucha był szybszy. Mój samochód stracił trochę stabilności i żeby znów jechać
prosto, musiałem przyhamować. Maluch błyskawicznie odjechał dwieście metrów ode
mnie. Znów go dogoniłem, wcisnąłem klakson i ruszyłem do przodu. O dziwo!
Maluch co prawda nie zwalniał, ale pozwolił mi się wyprzedzić.
Nie zdążyłem jednak nacieszyć się zwycięstwem, bo po prawej stronie drogi
zobaczyłem odblaskowy lizak, którym machał policjant z drogówki. Wyhamowałem z
piskiem opon, pozwalając się wyprzedzić granatowemu maluchowi, który
wykorzystał okazję i pomknął w noc. Zawróciłem i stanąłem przy ukrytym w
krzakach radiowozie. Uchyliłem szybę. W oknie pojawiła się gładko wygolona twarz
policjanta. Oblicze stróża prawa wydało mi się znajome.
- Szalejemy sobie po nocy, co? - powiedział wesoło funkcjonariusz. - Nie ma
pan stracha, że ta samoróbka rozleci się po drodze? - ledwie tłumił śmiech. - Prawo
jazdy i dowód rejestracyjny.
Podałem mu dokumenty. Policjant zabrał papiery i poszedł do radiowozu.
Czekałem dwadzieścia minut, zanim wrócił. Razem z dokumentami podał mi przez
okno mandat na dwieście złotych.
- Zazwyczaj pan tak nie szarżuje... - podrapał się w szyję. - Sprawdziliśmy to
w bazie. Dlatego mandat jest niski. Szerokiej drogi! - zasalutował z ironicznym
uśmieszkiem, klepnął wehikuł, jakby był koniem, schował się znów za krzakiem i
wycelował w pustą drogę ręczny radar.
Wsadziłem dokumenty za osłonkę przeciwsłoneczną nad przednią szybą i
wściekły ruszyłem do Siedlec. Włączyłem radio. Cichy szum radia uspokoił mnie
trochę. Odruchowo rzuciłem okiem w stronę ukrytego mandatu i nagle
przypomniałem sobie, skąd znam twarz policjanta, który zatrzymał mnie przed
chwilą!
Gniew prawie mnie oślepił.
Zwolniłem i stanąłem na poboczu, żeby ochłonąć. Wysiadłem z wehikułu i
usiadłem na masce. Nocne powietrze, pachnące sianem, ochłodziło głowę.
 Jak mogłeś dać się tak nabrać? Czemu od razu go nie rozpoznałeś? Czemu od
razu nie zorientowałeś się, że ten policjant to fałszywy wicedyrektor Muzeum Prado,
Juan Herrera y Pacheco, tyle że bez brody? - wyrzucałem sobie.
Dotarło do mnie, że nocny patrol policji nie pojawił się na drodze
przypadkowo. %7łe czekał tu na mnie, żeby umożliwić ucieczkę kierowcy granatowego
malucha, który zapewne był szefem szajki. Zorientowałem się też, o zgrozo, że nie
zapamiętałem numeru rejestracyjnego malucha. Zlekceważyłem przeciwnika, sądząc,
że bez problemu go dopadnę szybszym wehikułem. Tymczasem zostałem sprytnie
wyprowadzony w pole.  Tablice rejestracyjne były pewnie fałszywe. No i
przynajmniej nie będziesz musiał płacić tego mandatu - pomyślałem wsiadając do
wehikułu.
Ruszyłem z powrotem do Drohiczyna. Fałszywy radiowóz zniknął. Wysiadłem
i zbadałem miejsce, gdzie stał, licząc na to, że odnajdę jakieś ślady. Tym razem
jednak przestępcy, nauczeni chyba doświadczeniami z napadu na furgonetkę wiozącą
obrazy z Muzeum Prado, nie zostawili żadnych śladów. Tylko pognieciona trawa w
miejscu gdzie stał samochód, świadczyła o tym, że przed chwilą tu byli.
Do Drohiczyna dotarłem około północy. Zaparkowałem wóz w bocznej
uliczce, z której wcześniej obserwowałem budynek Towarzystwa i przyjrzałem się
budynkowi. W żadnym z okien nie paliło się światło. Dom wyglądał na opuszczony.
Wziąłem latarkę z wehikułu i ostrożnie przekradłem się w stronę budynku.
Przed gankiem kucnąłem i oświetliłem wydeptaną ziemię przed wejściem. Dopiero po
kilku minutach mój  szperacz oświetlił to, co miałem nadzieję tu znalezć. Pod
krzakiem po lewej stronie od wejścia leżał wypalony do połowy papieros. Podniosłem
niedopałek.
Filtr, nad którym widniał napis  Wisła , był przygryziony.
Położyłem się w śpiworze o drugiej, ale nie mogłem zasnąć. Czułem, że
jestem blisko rozwikłania zagadki kradzieży el Greca. Przedstawienie, które przed
dwoma godzinami odegrano przede mną na drodze do Siedlec spowodowało, że szef
złodziei zdołał zbiec, ale przestępcy ratując go, mocno się odkryli. Zaryzykowali
dekonspiracją fałszywego dyrektora Herrery i tylko utwierdzili mnie w przekonaniu,
że Towarzystwo Ziemi Drohiczyńskiej ma z tą sprawą wiele wspólnego. A błąd,
którym było pozostawienie niedopałka papierosa  Wisła przed gankiem
Towarzystwa przez człowieka w czarnym kapturze, upewnił mnie, że jego osobę
trzeba wiązać z kradzieżą.
Moje działania nareszcie przyniosły efekt. Złodzieje wpadli w panikę i zaczęli
popełniać błędy! Uśmiechnąłem się do siebie i zatarłem ręce. Położyłem głowę na
złożonej bluzie, która służyła mi za poduszkę i zastanawiałem się, co robić dalej.
Opadły mnie wątpliwości. Chociaż udało mi się trafić na obiecujący trop, ciągle nie
miałem dowodów, które mógłbym przedstawić policji. Ciągle też nie opuszczało mnie
przekonanie, że w tej sprawie chodzi o coś więcej niż o zwykłą kradzież.
Ta niska cena, którą wyznaczyli za bezcenne arcydzieło, historia z aukcją... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • goskas.keep.pl
  •